Выбрать главу

Briar w tym czasie przyglądała się znakowi na drzwiach: zygzakowatej poziomej linii, która coś jej przypominała.

— Co to za znak?

— Nie poznajesz?

— Nie. Zygzakowata linia… Czy ona coś oznacza?

Wyciągnął rękę w jej kierunku. Zareagowała na ten gest nerwowo, o mały włos odskoczyłaby z krzykiem. Na szczęście zdołała się w porę opanować, a moment później zrozumiała, że sięgał do sprzączki u pasa. Podważył ją jednym palcem, żeby mogła się jej lepiej przyjrzeć.

— To inicjały twojego ojca. Oznacza się nimi bezpieczne miejsca, gdzie może przyjść każdy, kto przestrzega warunków jego pokoju.

— Więc to tak — mruknęła. — Ale ze mnie idiotka.

— Nie przejmuj się. Zdolności manualne, takie jak pisanie, nigdy nie były mocną stronę Willarda. Cofnij się teraz z łaski swojej. Te drzwi są zabezpieczone z obu stron, tak na wszelki wypadek.

— Ujął za uchwyt i zaparł się z całych sił, by otworzyć drzwi.

— Na jaki wypadek?

— Na przykład zawalenia się sklepienia albo awarii miechów, albo rozszczelnienia zabezpieczeń na wyższym poziomie, co doprowadziłoby do skażenia. O takich przypadkach mówię. Tutaj wszystko jest możliwe.

Uwierzyła mu i przekroczyła szeroki próg.

Rozdział 14

Bar wyglądał jak tysiące podobnych mu lokali działających na ziemi. Widoczna różnica polegała wyłącznie na braku okien. Przy jednej ze ścian ustawiono masywny kontuar z drewna wykończonego mosiądzem. Za nim ktoś zamontował spękane lustro. Dzięki niemu odbicia licznych świec na każdym z przysadzistych kwadratowych stołów rozjaśniały dodatkowo przestronną salę, tworząc cieplejszą atmosferę.

Przy pianinie na obrotowym stołku siedział siwowłosy mężczyzna w zielonym płaszczu. To on uderzał z furią w klawisze, które wyglądały jak pożółkłe zęby. Obok niego stała otyła damulka z jedną ręką. Podawała mu stopą rytm melodii, nad którą z takim mozołem się biedził. Stojący za barem szczupły facet rozlewał tymczasem wściekle żółty napój, którym musiało być tutejsze podłe piwo.

Trzech mężczyzn siedziało przy kontuarze, sześciu czy siedmiu przy stołach, a jeden, półprzytomny, spoczywał na podłodze, opierając się plecami o tylną ścianę obudowy pianina. Kufel wciąż trzymany w dłoni i durnowaty uśmiech na ustach sugerowały, że nie jest ofiarą jakichś porachunków, lecz padł tam sam z siebie.

Na widok Swakhammera kilku bywalców uniosło naczynia w niemym geście pozdrowienia. Kiedy ich oczy spoczęły na Briar, w sali zapanowałaby grobowa cisza, gdyby nie natrętny brzęk pianina. Ale i ta kocia muzyka ucichła, gdy jednoręka kobieta dostrzegła nieoczekiwanego gościa.

— Jeremiaszu — odezwała się ochrypłym głosem nałogowej palaczki cygar. — Kogoś nam tu przyprowadził?

Briar mogła wyczytać z zaciekawionych twarzy tych ludzi co najmniej kilka rzeczy. Zastanawiała się, jak w miarę łagodnie rozczarować tych nieszczęśników, lecz jej towarzysz i zbawca zrobił to pierwszy.

— Lucy — odpowiedział jednorękiej, a zarazem wszystkim pozostałym — to nie taka osoba, jak myślisz.

— Jesteś tego pewien? — zapytał ktoś z sali. — Jak na mój gust jest ładniejsza od tych, co tu zaglądają.

— Nie wątpię. — Odwrócił się do Briar i rzekł przepraszającym tonem: — Co jakiś czas zaglądają tutaj panienki z zewnątrz. Mogą zarobić fortunę w tydzień, ale sama wiesz, jak tu jest. Trzeba być mocno zdesperowanym, żeby się zapuścić za mur.

— Mhm — mruknęła Briar.

— No dobrze. — Swakhammer obrócił się do gości baru. — Pozwólcie, że będę czynił honory domu. Ta dama to Lucy O’Gunning, ona teraz kręci tym interesem. Idąc dalej: przy pianinie siedzi Varney, za pianinem na podłodze widzisz Hanka, przy kontuarze zasiadają panowie Frank, Ed i Willard. W tamtym kącie mamy Allena i Davida, w karty grają Squiddy i Joe. A ostatni dwaj dżentelmeni to Mackie i Tim. Zdaje się, że to już wszyscy. — Po chwili ciszy dodał: — A to pani Briar Wilkes. — Nagle bar wypełnił się ponownie szmerem ściszonych rozmów, co jednak nie speszyło i nie uciszyło Swakhammera. — Podrzucił ją do nas nasz wspólny znajomy kapitan Clay. A skoro zdecydowała się na pobyt w naszym znanym i lubianym kurorcie i jedynej w swoim rodzaju oazie spokoju za murem, uznałem, że powinna zacząć zwiedzanie od tego niezwykle znanego i szanowanego przybytku, który nosi imię jej ojca. Pani Briar ma kilka pytań, które chciałaby wam zadać, a ja dodam tylko, że mam nadzieję, iż odpowiecie na nie z wrodzoną uprzejmością.

Nikt nie podniósł głosu, by rzucić jakieś oskarżenie pod jej adresem, uznała więc, że przejdzie od razu do wyjaśnienia powodów swojej wizyty.

— Szukam syna — wymamrotała. — Czy ktoś z was go widział? Ma na imię Ezekiel, ale wołają go Zeke. Zeke Wilkes. Ma dopiero piętnaście lat i jest całkiem zmyślnym dzieciakiem, mimo że wpadł na taki idiotyczny pomysł jak przejście za mur. Miałam nadzieję, że ktoś z was go widział. Ma…

Nikt jej nie przerwał, by podzielić się przydatną informacją. Mówiła więc dalej, z każdym słowem nabierając pewności, jaki będzie efekt. Aby odwlec ten moment, wypowiadała kolejne nic nie znaczące zdania.

— Jest mniej więcej mojego wzrostu, za to chudy jak patyk. Ma przy sobie kilka przedmiotów należących do jego dziadka. Domyślam się, że przyniósł je tutaj na wymianę albo żeby za ich pośrednictwem udowodnić, że mówi prawdę o swoim pochodzeniu. Dotarł za mur wczoraj, nie wiem o jakiej porze, ale musiał przejść przez system kanałów przed trzęsieniem ziemi, bo wstrząsy zasypały wyjście. Czy ktokolwiek z was… — Skrzyżowała spojrzenia z kilkorgiem bywalców, lecz w żadnym z nich nie dostrzegła potwierdzenia. Niemniej musiała dokończyć pytanie: — …widział go tutaj?

Nikt nie odpowiedział ani nie skinął głową.

— Myślałam, że… zgodnie z tym, co mówił mi pan Swakhammer, ktoś mógł go przyprowadzić tutaj, kiedy się dowiedział, kim Zeke jest. Sądziłam…

Nie musieli nic mówić. Znała odpowiedź, lecz desperacko pragnęła, by ktoś mimo wszystko rzucił choć słowo. Wkurzało ją, że tylko ona się odzywa, zamierzała jednak przemawiać, dopóki ktoś jej nie uciszy.

Lucy zdecydowała się skrócić jej męki.

— Pani Wilkes, bardzo mi przykro — powiedziała. — Nie widziałam go, co jeszcze nie znaczy, że stała mu się krzywda. Za murem jest wiele uszczelnionych budynków, w których mógł znaleźć schronienie i odpocząć. — Briar musiała być bliższa łez, niż sądziła, gdyż właścicielka baru podeszła do niej, poprawiając po drodze szal. — Masz za sobą upiorny dzień, kochanie. To widać. Pozwól, że znajdę ci miejsce i postawię drinka. Potem dopowiesz nam resztę tej historii.

Briar skinęła głową i przełknęła z trudem ślinę.

— Nie powinnam — zaczęła protestować. — Muszę go szukać.

— Wiem, kochanie. Niemniej kilka minut odpoczynku tylko dobrze ci zrobi. Załatwimy ci też czyste filtry, a w tym czasie opowiesz nam o wszystkim. Może uda nam się jakoś ci pomóc. Zobaczymy. Czy Jeremiasz oferował ci już nasze piwo?

— Tak, ale dziękuję. Mam też zapasowe filtry, tylko nie widziałam na razie potrzeby ich wymiany.

Lucy zaprowadziła Briar do najbliższego wolnego stołka barowego i usadziła ją na nim. Frank, Ed i Willard natychmiast się przesiedli bliżej. Za plecami słyszała też szuranie przesuwanych i opuszczanych krzeseł. Pozostali goście baru także zbliżyli się do kontuaru.

Lucy użyła jedynej ręki, aby ich odgonić, a w każdym razie zatrzymać w przyzwoitej odległości od Briar, po czym weszła za kontuar i mimo wcześniejszej odmowy nalała jej piwa.