— Na dół! — rozkazał Swakhammer. Nacisnął dłonią na jej głowę, spychając Briar.
Byłaby spadła jak Hank, ale w ostatnim momencie trafiła dłonią na pierwszy uchwyt i zawisła na nim, uderzając boleśnie kolanami o ścianę i niższe elementy drabiny. Schodziła szybko w dół, ześlizgiwała się nawet, dopóki nie wyczuła pod stopami twardego gruntu. Padła na ziemię, opierając się o podłoże gołymi dłońmi. Natychmiast pożałowała, że rękawice zostawiła w kieszeni płaszcza. A jeśli ich tam nie było, nie miała pojęcia, gdzie je podziała.
Ktoś ujął ją za łokieć, z mroku wychynęło zatroskane oblicze Franka.
— Nic ci się nie stało? — zapytał.
— Nie — odparła, zebrała się z ziemi i odsunęła, zanim Swakhammer wylądował ciężko w tym samym miejscu, rozchlapując na wszystkie strony wodę.
Natychmiast wyciągnął rękę w górę i pochwycił metalowe klamry umocowane w spodniej części klapy.
— Lucy — powiedział i nie musiał dodawać nic więcej.
Natychmiast stanęła przy nim, w mechanicznej dłoni ściskając trzy stalowe sztaby, które miały posłużyć za skoble. Podawała je kolejno Swakhammerowi, a ten umieszczał je w leżach rozmieszczonych po każdej stronie blokującej przejście klapy.
Kościste palce skrobały deski od drugiej strony, szukając gniewnie jakiejkolwiek szparki. Swakhammer zabrał z góry łom, który teraz się przydał jako dodatkowe umocnienie zamknięcia. Wcisnął go obok jednej ze sztab, dociskając mocniej deski do podłogi.
Briar usiłowała się rozeznać w tunelu, słysząc nad głową tupanie nóg i skrobanie rąk nieumarłych. Zastanawiała się, gdzie trafili. Tak głęboko pod powierzchnią ziemi nie była jeszcze nigdy, to więcej niż pewne. Zeszła pod piwnice budynku i znalazła się w mrocznych, dusznych i wilgotnych trzewiach. To miejsce nie przypominało w niczym wykończonych cegłami tuneli, którymi Swakhammer prowadził ją do baru U Maynarda. Była to raczej dziura wykopana w ziemi pod fundamentami budynku. Myśl o jej niestałości mocno niepokoiła Briar. Przypominała jej podobne miejsce pod piwnicą innego budynku: przypominała tunele wyżłobione przez tę piekielną machinę pod piwnicami jej własnego domostwa.
Cuchnęły tak samo mułem, mchami i odorem rozkładu. Kojarzyły się z czymś nie do końca rozwiniętym, nienarodzonym.
Zadrżała i przytuliła mocniej sztucer, ale ciepło broni, z której przed chwilą strzelała, nie było w stanie dotrzeć pod gruby płaszcz. Pozostali także tulili się wokół niej. Ich niepokój się udzielał, zdenerwowała się do tego stopnia, że zęby zaczęły jej dzwonić ze strachu.
W końcu, gdy zabezpieczono klapę i trzeba było się ruszyć z miejsca, zwalista sylwetka Swakhammera przesunęła się w mroku obok Briar.
— Gdzie są lampy, Lucy? — zapytał mechanicznym głosem. — Mam nadzieję, że zostało ich tu kilka.
— Jest jedna — odparła.
Briar nie spodobał się ton jej głosu, zwłaszcza gdy wypowiadała ostatnie słowo, jakby miała poczucie wielkiej winy.
— O co chodzi? — zapytała.
— Nafta w niej się kończy — wyjaśniła Lucy. — Nie wiem, jak daleko zdołamy z nią dotrzeć. Weź ją ode mnie, Jeremiaszu. Ty masz krzesiwo.
— Mam, a jakże.
Przedmiot, który trzymał w dłoni, był rozmiaru sporego jabłka, ale i tak Swakhammer miał problem, by go użyć. Jego wielgachne paluchy osłonięte grubą rękawicą były zbyt sztywne.
— Daj mi to — powiedziała Briar, ściągając maskę i odkładając ją do torby. Wyciągnęła dłoń po krzesiwo. — Co mam zrobić?
— Załóż maskę — odparł, podając jej trzymany w dłoni przedmiot. — Będziemy musieli wyjść na powierzchnię, zanim znów zejdziemy do podziemi. — Dopiero po tym wykładzie wskazał jej przycisk umieszczony na powierzchni krzesiwa. — Tu naciśnij. Nie, szybciej. Mocniej. Z całych sił.
Starała się wykonywać instrukcje, w końcu po czwartej czy piątej próbie snop iskier spadł na osmalone kawałki wikliny. Maleńki płomyk wydobył z mroku grupkę skulonych postaci.
— I co dalej?
— Teraz oddaj mi krzesiwo i załóż maskę. Lucy, pomóc ci przy twojej?
— Nie wydurniaj się, chłopcze. Dam sobie radę sama — odparła barmanka. Wyciągnęła spod spódnicy złożoną maskę i jednym strzepnięciem rozdzieliła warstwy skóry. Widząc pytające spojrzenie w oczach Briar, wyjaśniła: — To jeden z wynalazków Minnerichta. Jest lżejsza od twojej i wydajniejsza, ale nie działa tak długo jak tradycyjne maski. Tak cienkie filtry zapychają się już po godzinie, dlatego trzymam ją pod podwiązką na specjalne okazje.
— Godzina nam wystarczy? — zapytała Briar.
Lucy wzruszyła ramionami, po czym nałożyła maskę na twarz ruchem, który nie mógłby być płynniejszy, gdyby posiadała obie ręce.
— Musi. Zanim wyjdziemy, trzeba znaleźć skrytkę ze świecami.
Stłoczeni wokół niej bywalcy baru przygotowali i nałożyli swoje maski. Briar dołączyła do nich, aczkolwiek z wyraźną niechęcią.
— Nienawidzę jej — burknęła.
— Nikt ich tu nie kocha — zapewnił ją Varney.
— Jeśli nie liczyć Swakhammera — wybełkotał Hank. Nadal wyglądał na zamroczonego, lecz miał już otwarte oczy i stał na własnych nogach. Można było powiedzieć, że jego stan uległ wyraźnej poprawie. — On swoją uwielbia.
Mężczyzna w pancerzu przekrzywił głowę, spoglądając w jego kierunku.
— Oczywiście — odparł. — Ale bądźmy szczerzy: moja maska wygląda odjazdowo.
— Kto powiedział, że mężczyźni nie są próżni? — rzuciła Lucy przez warstwę skóry z wbudowanym filtrem.
— Na pewno nie ja.
— Świetnie. W takim razie nie mogę cię nazwać kłamcą. Ech, wy mężczyźni i te wasze zabawki.
— Proszę — wtrąciła Briar. Ciasnota tych podziemi deprymowała ją, a wilgoć zaczynała się już dostawać pod ubranie. — Co robimy? Dokąd idziemy? Lucy mówiła, że najpierw trzeba wyjść na powierzchnię, żeby potem znów zejść do podziemi.
— Zgadza się — przytaknął Swakhammer. — Później wrócimy i posprzątamy U Maynarda.
Zmarszczyła czoło pod maską.
— Zatem udajecie się do innego schronienia. To znaczy bezpieczniejszego. Może powinnam się od was odłączyć i wyruszyć na poszukiwania Ezekiela?
— Nie, nie. Nie możesz tego zrobić. Nie teraz, kiedy w okolicy roi się od tych stworów, a ty masz zużyte filtry w masce. Nie dasz rady, żeby nie wiem co. Wycofamy się do Skarbców i tam przegrupujemy siły. Porozmawiamy o oczyszczeniu górnej drogi i dotarciu do banków.
— Jesteś parszywym despotą, wiesz? — mruknęła.
— Ale za to sensownie gadam — odparł, nie wyglądając bynajmniej na urażonego.
Willard podniósł lampę, aby Swakhammer mógł lepiej ustawić odbłyśnik. Wkrótce tunel utonął w potokach wilgotnego jak sok pomarańczowego blasku.
Krople wody połyskiwały na niewykończonych ścianach. Briar poczuła się nieco pewniej, widząc stemple rozstawione w równych odstępach. Ich podstawy niknęły w rozmiękłym podłożu, a szczyty opierały się o sklepienie, które na tym odcinku było spodnią stroną podłogi baru. Pod ścianami stał rząd łopat, ich styliska zostały częściowo wchłonięte przez gliniastą ziemię. Z trudem dawało się je dostrzec za wózkami. Wzrok Briar minął je i powędrował wzdłuż torów. Zrozumiała w końcu, że nie zeszli do zwyczajnej piwniczki — to miejsce miało znacznie większe znaczenie.