— Jestem teraz zbyt zajęty, by rozmyślać o takich rzeczach — stwierdził.
— A to ci dopiero! Zbyt zajęty, by mieć czas na myślenie. Kiedy jesteś zajęty, musisz myśleć w dwójnasób. Inaczej nie przeżyjesz tutaj dłużej niż pchła na końcu psiego ogona. — Zatrzymała się na kolejnym podeście i poczekała, aż Zeke pokona ostatnie schody. Unosząc lampę, zlustrowała kolejne piętro. — Słyszałam ich gdzieś tutaj, znaczy się ludzi z załogi tego statku powietrznego. To dość opryskliwe typy, jakkolwiek na to patrzeć, ale krzywdy ci nie zrobią. Będziesz myślał w trakcie lotu, prawda, synku?
— Tak, psze pani.
— Dobrze. W takim razie powiedz mi, zanim wejdziemy na kolejne schody, dlaczego twoim zdaniem nie ma tutaj dzieci?
— Bo… — Przypomniał sobie uwagę Rudiego dotyczącą braku kobiet wśród tutejszych Chińczyków. — Bo nie ma tutaj kobiet. A to one zazwyczaj zajmują się dziećmi.
— Nie ma kobiet? — Udała, że czuje się urażona. — A ja to niby co? Nie kobieta? Mamy tu sporo kobiet.
— Ale mnie chodziło o młode panny — plątał się, wiedząc, że brnie coraz bardziej. — To znaczy młodszych od… chciałem powiedzieć, takich, które mogą mieć dzieci. Rudi powiedział mi, że Chińczycy nie mają tu żadnych kobiet, stąd wiem.
— Patrzcie no tylko. Rudi powiedział ci prawdę na jakiś temat. Był u Chińczyków, znaczy się. „Nie ma w mieście chińskich kobitek, bo ja ich tam nie widziałem”, to właśnie ci powiedział. Posłuchaj mnie teraz uważnie. Ja wiem o co najmniej jednej kobiecie, która mieszka za tym murem. To jednoręka barmanka nazwiskiem Lucy O’Gunning. Ta kobitka potrafi jedyną ręką rozwalać drzwi, mężczyzn i zgnilasów. To naprawdę twarda suka. — W głosie Angeliny dało się wyczuć cień podziwu. — Ale muszę przyznać, że ma już swoje lata i równie dobrze mogłaby być moją córką. Albo twoją matką, a nawet babką. Myśl dalej, chłopcze, może dojdziesz do tego, dlaczego nie mamy tutaj dzieci.
— Może mi pani podpowie — poprosił, wspinając się jej śladem po zakurzonych stopniach. Nie miał pojęcia, ile pięter pokonali do tej pory, lecz był już potwornie zmęczony i nie miał ochoty na dalszy marsz w górę. Księżniczka zdawała się tego nie zauważać. Nie zwolniła nawet na moment, a skoro to ona dzierżyła w ręku jedyne źródło światła, musiał się jej trzymać.
— Chcesz podpowiedzi? Dobrze, dostaniesz ją. Ile lat minęło od postawienia muru?
— Piętnaście — odparł. — Plus minus kilka miesięcy. Mama mówiła, że budowę zakończono w dniu moich urodzin.
— Naprawdę?
— Tak słyszałem.
Zaczął się zastanawiać, ile lat mogą mieć teraz ludzie, którzy wtedy nie byli oseskami. Przypomniał sobie, ile lat miała jego mama, gdy kończono budować mur. Niespełna dwadzieścia przed piętnastoma laty.
— Większość ludzi mieszka tutaj od czasu katastrofy? — wysapał przez maskę, wolno cedząc słowa ze zmęczenia.
— A i owszem, większość.
— Jeśli byli wtedy dorośli… tak między dwudziestką a trzydziestką — dodał szybko — to teraz dobiegają czterdziestki albo już ją przekroczyli.
Zatrzymała się i odwróciła, trzymając lampę przed sobą. O mało nie dostał nią w czoło.
— I wymyśliłeś! Grzeczny chłopczyk. Umie myśleć, choć dyszy jak szczeniak po biegu… — Po chwili namysłu dodała jeszcze: — Słyszałam, że w Chinatown jest kilku chłopców. Sprowadzili ich tutaj ojcowie albo wujowie. Niektórzy mogą też być sierotami. Sama nie wiem. Minnericht, kiedy zmienił nazwisko, także sprowadził tutaj trochę młodej siły roboczej. Ale powinieneś zrozumieć jedno: młodzi ludzie, którzy pojawili się za murem długo po katastrofie, nie są w stanie wytrzymać w takim miejscu. Nie zostają tutaj długo. I szczerze mówiąc, nie winię ich za to.
— Ja też — odparł, pragnąc z całego serca, żeby ktoś spełnił trzy jego życzenia. Pierwszym byłoby odstawienie do domu. Był wyczerpany, cuchnące powietrze przepuszczane przez filtry przyprawiało go o mdłości, skóra piekła niemiłosiernie wokół krawędzi maski. Gdy tylko przymykał oczy, dręczył go widok zabijanego Chińczyka. Chciał się znaleźć jak najdalej od jego ciała, to znaczy za murem.
— Jeszcze chwila — obiecała Angelina.
— I co?
— I będziesz leciał do domu.
— Czy pani umie czytać w myślach? — zapytał, mrużąc oczy pod wizjerem.
— Nie — odparła. — Ale potrafię czytać z ludzi.
Zeke usłyszał pomruk gdzieś powyżej, jakby po lewej. Do tego brzęk narzędzi uderzających o metal i przekleństwa ludzi odzianych w ochronne maski. Budynek chwiał się co chwila, jakby coś w niego nieustannie uderzało. Zeke musiał się przytrzymać ściany, by ustać na nogach. Rudi miał rację co do dwóch rzeczy: w Chinatown nie było kobiet, a na najwyższych piętrach wieży brakowało poręczy.
— Pani Angelino? — zagaił, gdy po kolejnym zakręcie świat wokół zrobił się o kilka odcieni jaśniejszy.
— Czego chcesz? — zapytała. — Już prawie jesteśmy. Widzisz? Okna są powybijane i wpada przez nie poświata księżyca. Zbliżamy się do miejsca, gdzie zderzyli się z tą kupą gruzu.
— Świetnie. Ale tak się zastanawiam… bo Rudi nie chciał mi powiedzieć, pani też omija ten temat, a ja jestem ciekawy, kim jest ten tajemniczy doktor Minnericht, o którym wspominaliście.
Księżniczka się nie zatrzymała, za to spojrzała przez ramię i zadrżała, jakby zobaczyła ducha albo scenę zabójstwa. Zdaje się, że zesztywniała nieco, sądząc po jej ruchach. Wyglądała jak wymizerowany zegar, który ktoś nakręcił tak mocno, że mu zaraz sprężynka pęknie.
— To nie jest jego prawdziwe nazwisko — powiedziała.
Znów się odwróciła, o mało nie uderzając Zeke’a lampą. Idąc przodem, nie miała pojęcia, ile przestrzeni ich dzieli. Nawet przez tak niewielkie wizjery maski chłopak widział głębokie kaniony bruzd na jej twarzy, do tego sokoli nos i głęboko osadzone lekko skośne oczy, które dopełniały tego złowieszczego krajobrazu.
Pochwyciła ramię Zeke’a wolną ręką i przyciągnęła go do siebie. Mało brakowało, a rozgrzane mocno szkło lampy oparzyłoby mu czoło. Potrząsnęła nim, a potem powiedziała:
— Jeśli coś pójdzie nie tak, o jednym powinieneś wiedzieć: znajdujemy się na jego ziemi, w części miasta, którą on rządzi. Jeśli śmierć zajrzy nam w oczy, a ty nie zdołasz wsiąść na pokład tego statku i trafisz w jego łapy, powinieneś być przygotowany na to spotkanie.
Z góry dobiegł stek przekleństw, ci ludzie mówili po angielsku, ale z wieloma obcymi akcentami. Zeke starał się ich nie słuchać, tak samo jak unikał wzrokiem głębokich bruzd na twarzy Angeliny. Niestety, trzymała go mocno i chcąc nie chcąc spoglądał jej prosto w oczy.
— To żaden doktor i na dodatek nie jest Niemcem, choć używa nazwiska sugerującego takie pochodzenie. Nie jest najemnikiem ani obcokrajowcem, ani tym bardziej człowiekiem stąd. Tak lubi o sobie mówić — poinformowała go Angelina i nagle zaczęła mówić dalej takim tonem, jakby coś nagle wpadło jej do głowy. — Cokolwiek ci powie — wysyczała z płonącymi oczyma — nie wierz mu. Nie pochodzi stąd i nie jest tym, za kogo się podaje. Nigdy nie powie ci prawdy na temat swojego pochodzenia, bo za wszelką cenę stara się je ukryć. Jeśli cię znajdzie, zatrzyma cię na zawsze, im więcej o tym myślę, tym bardziej jestem tego pewna. Cokolwiek od niego usłyszysz, to nie będzie prawda. Jeśli to zrozumiesz, będziesz miał szanse na przeżycie. Niewielkie, ale zawsze. Niemniej… — zamilkła nagle, lecz zauważył, że gniew rozpalający jej twarz zmalał do rozmiarów maleńkiego płomyczka. — Niemniej musimy zrobić wszystko, by do spotkania z nim nigdy nie doszło — dodała, klepiąc Zeke’a po głowie i czochrając po włosach. Ten ostatni ruch poruszył także mocowania maski, co podrażniło skórę wokół uszczelki.