— Chodźmy na górę do tego statku.
Puściła go i z uśmiechem na twarzy ruszyła na kolejny ciąg niekończących się schodów. Tym razem dotarli wreszcie na otwarty szczyt wieży i poczuli powiew świeżego powietrza.
Ezekiel powtarzał sobie, że to tylko pozory, ponieważ nawet na takiej wysokości pełno było wokół trującego gazu. Nie mógł wszakże zaprzeczyć, że wiatr wiejący zza muru niósł miły chłodek. To jednak nic nie znaczyło i na pewno nie powinien zdejmować maski — mimo że oddałby wszystko, byle pozwolono mu ją zedrzeć z twarzy. Wciąż był wstrząśnięty tyradą Angeliny i zaniepokojony gniewnym tonem, jakim mówili ludzie pracujący wyżej.
Angelina szła przodem z lampą i to ona powitała załogę statku powietrznego siarczystym przekleństwem, które rozbawiło Zeke’a. Piraci odwrócili głowy do zbliżającej się kobieciny z dziwacznym niezwykle jasnym źródłem światła i idącego za nią chudego kędzierzawego chłopca.
Było ich co najmniej pięciu, tylu w każdym razie widział Zeke. Rozrzuceni po całym piętrze zajmowali się naprawianiem gigantycznego kadłuba — z miejsca gdzie stał Ezekiel, nie było widać jego końca — większość zbijała młotkami wystające ze szkieletu sterowca nity, inni łatali dziury w poszyciu. Tylko niewielka część olbrzyma otarła się o ścianę, wybijając w niej wszystkie okna jak leci.
„Clementine” albo utknął na szczycie wieży, albo został do niej przycumowany na sztywno. Zeke nie potrafił powiedzieć, jak jest naprawdę i czy w tej sytuacji ma to jakieś znaczenie.
Przyciśnięty do filarów nośnych budynku statek powietrzny zdawał się wnikać do pomieszczenia, w którym pięciu ludzi pracowało nad usunięciem najpoważniejszych uszkodzeń. Największe rozdarcie zmniejszało się sukcesywnie, gdy potężnie zbudowany mężczyzna prostował kolejne skrawki blachy przy użyciu łomu wielkości pnia młodego drzewka. W tym samym czasie biały pirat w pomarańczowej masce na twarzy starał się przyciągnąć krawędzie otworu do siebie, oplatając je gęstą siecią lepkich lin.
Dwaj z pięciu piratów odpowiedzieli Angelinie jeszcze bardziej wyrafinowanymi przekleństwami. Jeden z nich wyglądał na herszta tej bandy.
Spod uprzęży jego maski wystawały jaskraworude włosy, masywne ciało pokrywały liczne tatuaże i blizny. Na jednej z jego rąk Zeke dostrzegł rybę pokrytą srebrnymi łuskami, na drugiej pirat miał granatowego byka.
— Jesteś już gotów do odlotu, kapitanie Brink? — zapytała go Angelina.
— Tak, księżniczko — odparł. — Jak tylko uda nam się załatać tę szczelinę w poszyciu, będziemy mogli się wznieść w powietrze z jednym, a może nawet z dwoma pasażerami. To ten twój przyjaciel?
— Tak, to ten chłopak — odparła, ucinając wszelkie domysły, jeśli ci ludzie mogli je mieć. — Możecie go wysadzić gdziekolwiek na zewnątrz, byle znalazł się za murem. Zapłacę resztę umówionej sumy, jak pojawicie się tutaj następnym razem.
Poprawiając maskę, pirat obejrzał sobie Zeke’a z góry na dół, jakby oglądał wystawionego na sprzedaż konia.
— Nie ma sprawy, księżniczko. Chciałbym tylko zaznaczyć, że nasza następna wizyta może się nieco opóźnić. Chwilowo musimy wykonać inny lot, i to daleki.
— A to niby dlaczego? — zapytała.
— Powiedzmy, że w poszukiwaniu nowych rynków zbytu — odparł zwięźle i zaraz dodał: — To nic takiego, czym powinniście się martwić. Wsiadaj na pokład, chłopcze. A ty, Angelino, na pewno nie chcesz wyskoczyć za miasto?
— Nie, kapitanie, dziękuję. Mam tu kilka spraw do załatwienia. I jednego dezertera do odstrzału — dodała pod nosem, ale Zeke to usłyszał.
— Chyba nie zamierza go pani zastrzelić? — zapytał
— Masz rację, nie zamierzam. Raczej zadźgam go nożem — rzuciła mimochodem, przyglądając się pracującym piratom. — Ten statek nie przypomina, tego na którym ostatnio latałeś — powiedziała do Brinka.
Kapitan wyklepywał właśnie młotkiem kolejny płat blachy.
— Szczerze mówiąc, to nowa jednostka — odparł, przerywając na moment. — Masz dobre oko, kobieto.
— Ale nadal nazywa się „Clementine”?
— Zgadza się. Nazwałem go tak po mojej mamie, której nie było dane dożyć pierwszego rejsu tej ślicznotki.
— Jakie to miłe z twojej strony — mruknęła, lecz mimo że bardzo się starała, Zeke zdołał wychwycić w jej głosie powątpiewanie.
— Czy coś jest nie tak? — zapytał szeptem.
— Skąd — odpowiedziała, nie zniżając głosu. — Wszystko w porządku. Znam tych gości — zapewniła go. — Ten tam to kapitan Brink, czego mogłeś się już domyślić, za nim masz pierwszego oficera Parksa, a ten z siecią to Guise, jeśli się nie mylę.
— Nie mylisz się — przyznał kapitan, nie oglądając się nawet.
— A ci dwaj, których nie rozpoznałaś, to Skyhand i Bearfist. Są braćmi. Przywiozłem ich z ostatniej wyprawy do Oklahomy.
— Z Oklahomy? — powtórzyła Angelina. — Jesteście moimi braćmi? — zawołała w kierunku wspomnianych mężczyzn.
— Ma pani braci, o których nie wie? — zdziwił się Zeke.
— Ależ skąd, głupku — burknęła, lecz bez jadu w głosie. — Zastanawiam się tylko, czy są z tego samego plemienia co ja.
Żaden z braci nie odpowiedział. Grzebali w wielkim silniku, zanurzając w nim ręce po łokcie. Z jednej strony był osmalony, z drugiej wciąż unosiła się para.
— Nie myśl, Angelino, że okazują ci brak szacunku — wtrącił kapitan. — Żaden z nich nie zna jeszcze dobrze angielskiego. Wątpię też, by zrozumieli, gdybyś zagadała do nich w języku Duwamiszów. Ale są wytrzymalsi od mułów i znają się na obsłudze maszynerii.
Pod paskami podtrzymującymi maski braci Zeke dostrzegł długie czarne włosy. Skórę na przedramionach mieli brązowawą, choć to akurat mogli zawdzięczać warstwie brudu albo smaru. Niemniej wyglądali na Indian, podobnie jak Angelina. W każdym razie albo nie zdawali sobie sprawy, że kapitan rozmawia na ich temat, albo mieli to po prostu gdzieś.
— Jak pani poznała tych ludzi? — zapytał Zeke półgłosem.
— Tutaj wszyscy się znamy.
— No dobrze, za kilka minut będziemy mogli ruszyć — oświadczył kapitan. Zdaniem Ezekiela zabrzmiało to tak, jakby starał się ukryć podniecenie.
Pierwszy oficer Parks wyjrzał przez okno, to znaczy spróbował wyjrzeć, bo po drugiej stronie ściany miał kadłub swojego statku powietrznego. Obrzucił potem zdziwionym wzrokiem kapitana, ale ten tylko machnął ręką, jakby zachęcał załogę do zwiększenia tempa pracy.
— Jak blisko celu jesteśmy? — zapytał.
— W sumie moglibyśmy już odlecieć — stwierdził Guise, grubas w spodniach z podwiniętymi nogawkami i podkoszulku. — Pakujmy się na pokład i znikajmy stąd.
Angelina przyglądała się tej scenie z widoczną obawą, gdy jednak zauważyła, że Zeke na nią patrzy, natychmiast ukryła ją za maską optymizmu.
— Już czas — powiedziała. — Było mi niezwykle miło poznać cię, chłopcze. Wyglądasz mi na dobre dziecko, mam więc nadzieję, że matka nie spierze cię zbyt mocno. Wracaj do domu, może zobaczymy się jeszcze kiedyś.
Zeke myślał, że zaraz weźmie go w ramiona, ale księżniczka nie zrobiła tego. Po prostu cofnęła się na klatkę schodową i zniknęła mu z oczu, idąc na niższe piętro.
Zeke pozostał pośrodku zrujnowanego pokoju z powybijanymi oknami i okrętem wojennym wiszącym za ścianą.
Okręt wojenny.
Słowo to nie chciało opuścić jego umysłu, choć nie wiedział, dlaczego tak się dzieje. „Clementine” był tylko zlepkiem niezbyt dobrze pasujących do siebie części, które tworzyły statek powietrzny zdolny do przenoszenia ciężkich ładunków na drugą stronę gór. Może zaniepokoiło go, że sterowiec ma mocno opancerzone segmenty wpasowane w czarny matowy kadłub?