— Przepraszam, gdzie mam… — zaczął zadawać pytanie kapitanowi, który pakował właśnie narzędzia do cylindrycznej skórzanej torby mogącej zmieścić dorosłego człowieka.
— Gdzie chcesz — odparł pospiesznie pirat. — Księżniczka opłaciła twoją podróż, a my nie zamierzamy jej oszukać. To już starowinka, ale nie chciałbym się znaleźć na jej celowniku. Wolę, by moje flaki zostały tam, gdzie są.
— Cóż… dziękuję, sir. Mam po prostu… wejść do środka?
— To chyba oczywiste. Tylko trzymaj się blisko włazu. W tej sytuacji będziemy musieli cię wykopać na zewnątrz z nieco większej wysokości, niżbyśmy chcieli.
— Zamierzacie… — Zeke zrobił wielkie oczy. — Zamierzacie wyrzucić mnie na zewnątrz?
— Owszem, ale najpierw obwiążemy cię liną. Nie chciałbyś chyba rozdyźdać się o ziemię?
— Nie chciałbym — przyznał Zeke, lecz nadal nie był pewien, czy kapitan żartuje, i ze strachu nogi zaczynały mu mięknąć.
Niepewność chłopca, wzmocniona niepokojem dostrzeżonym w oczach Angeliny, jeszcze wzrosła, gdy obserwował nerwową krzątaninę otaczających go mężczyzn. A zaczęli się zwijać, ledwie księżniczka zniknęła im z oczu, co sprawiało wrażenie, że była to inscenizacja robiona wyłącznie na jej użytek. Nie spodobała mu się ta konkluzja.
Kadłub statku powietrznego przylegał szczelnie do ściany wieży, więc załoga nie zamykała włazu znajdującego się praktycznie nad krawędzią podłogi, by móc swobodnie chodzić w tę i z powrotem. Zeke wskazał ręką w tamtym kierunku, na co kapitan skinął głową, zachęcając go do wejścia na pokład.
— Tylko niczego nie dotykaj! To rozkaz, chłopcze, więc lepiej mnie posłuchaj, inaczej pozostanie ci tylko modlitwa o skrzydła, kiedy wzbijemy się w powietrze. Jak będziesz grzeczny, zrzucimy cię na linie — obiecał.
Zeke uniósł obie dłonie i zawołał:
— Słyszałem. Słyszałem! Niczego nie będę dotykał. Wejdę tylko do środka i… — W tym momencie zdał sobie sprawę, że nikt go nie słucha, więc zamilkł i przekroczył wysoki próg włazu.
Wnętrze gondoli było szare, zimne i nie do końca suche. Za to jaśniejsze, niż myślał, dzięki wielu małym lampom gazowym rozwieszonym wzdłuż burt na uchylnych ramionach. Jedna z nich została stłuczona, jej części leżały na pokładzie.
Wyprostował się i uważnie rozejrzał po wszystkich zakamarkach, trzymając jednak ręce z daleka od skomplikowanego systemu dźwigni i rączek zwisających z sufitu. Matka zwykła mówić, że powinien unikać zła jak diabeł święconej wody, uznał więc, że dzisiaj zastosuje się do tego porzekadła, jakby od tego miało zależeć jego życie.
Ładownia wciąż była otwarta. Gdy Zeke zajrzał do niej, dostrzegł stosy skrzyń ustawionych w rogach i worki zwisające spod sufitu. Jego przyjaciel Rector powiedział mu co nieco na temat metod pozyskiwania i przetwarzania Zguby, dlatego domyślił się od razu, czym są te gumowane sflaczałe pojemniki. Za to nie miał bladego pojęcia, co może być w nieoznakowanych skrzyniach. Wywnioskował jednak, że „Clementine” nie przyleciał tutaj po gaz, tylko z dostawą.
Ktoś na zewnątrz upuścił ciężkie metalowe narzędzie. Zeke odskoczył jak oparzony, ale w pobliżu nie dostrzegł nikogo, kto mógłby zauważyć, że oddalił się od włazu, przy którym kazano mu stać. Zdążył wrócić na czas, zanim Guise i Parks wkroczyli na pokład z resztą narzędzi. Żaden z nich nie zwrócił na niego uwagi, za to idący za nimi kapitan od razu zapytał:
— Stałeś tu cały czas?
— Tak, sir.
— Dobry chłopczyk. Nad twoją głową wisi pas, chwyć się go mocno. Zaraz odbijamy.
— Już? — zdziwił się Zeke.
Guise ściągnął kamizelkę wiszącą na jednym z foteli i nałożył ją na grzbiet.– Wolałbym odlecieć stąd dwadzieścia minut temu, ale teraz też nie powinno być problemów.
— Zgadzam się — poparł go Parks. — Lada minuta mogą nam siąść na ogonie.
Gdy kończył mówić, dostrzegł kątem oka chłopca i powstrzymał się od dalszych komentarzy.
— Wiem — przyznał kapitan, odpowiadając na nie wyrażoną myśl pierwszego oficera. — A Guise zmarnował nam co najmniej czterdzieści minut, tak że godzinę przewagi na starcie szlag trafił.
Parks zacisnął zęby tak mocno, że linia jego szczęki widoczna poza zasłoną maski wyglądała jak wykuta z granitu.
— Nie moja wina, że dysze zostały źle oznaczone. Przecież nie wpakowałbym nas celowo w sam środek tej wieży.
— Nikt nie mówi, że to twoja wina — uspokoił go Brink.
— I lepiej, żeby tego nie powiedział — odwarknął jego pierwszy oficer.
— Ja na pewno nie powiem — wtrącił Zeke, uśmiechając się nerwowo.
Zignorowali go. Indiańscy bracia wrócili na pokład i od razu zajęli się zamykaniem włazu. Zaokrąglone drzwi zablokowały się, ale przyciągane siłą czworga potężnych ramion i dźwigni powoli osiadły na kołnierzu. Na koniec Indianie zablokowali je pokrętłem umieszczonym pośrodku i zajęli swoje miejsca w niewielkiej sterówce.
— Gdzie są te cholerne odpowietrzniki? — Guise wyciągnął rękę w górę, lecz zaraz zacisnął ją w pięść.
— Poszukaj na lewym panelu — poradził mu kapitan.
Otyły mężczyzna opadł na rozchybotany środkowy fotel. Zaparł się stopami o mocowania konsoli i spróbował się przysunąć do niej, siedzisko wszakże nawet nie drgnęło.
Zeke cofnął się pod ścianę i tam pozostał, wsunąwszy dłoń w zwisającą z sufitu pętlę. Zauważył, że jeden z Indian spogląda w jego kierunku, więc rzucił od niechcenia:
— Wygląda na to… że od niedawna nim latacie.
— Niech ktoś uciszy tego gnojka — warknął Parks, nie odwracając głowy. — Wisi mi, jak to zrobicie, byle więcej się nie odzywał.
Kapitan wodził wzrokiem pomiędzy pierwszym a stojącym w oddali Zekiem, w końcu utkwił spojrzenie w chłopaku.
— Już nic nie mówię! — bełkotał Zeke. — Już się zamykam. Przepraszam, ja tylko… tak sobie rzuciłem luźną uwagę.
— Nikogo nie obchodzi, co masz do powiedzenia — ofuknął go Guise. — Zamknij jadaczkę — poparł go kapitan — a nic ci się nie stanie. Nie chcę mieć zatargów z tą obłąkaną staruchą. Nie zmuszaj mnie, bym kazał cię zrzucić z pokładu bez sieci albo chociaż liny. Zrobimy to, jeśli zajdzie taka potrzeba, a jej powiemy, że przydarzył ci się wypadek. Niczego nam nie udowodni.
Tyle Zeke już wiedział. Skulił się jak tylko potrafił, wciskając między wręgi. Ze strachu nie mógł nawet odetchnąć.
— Zrozumiano? — mruknął pirat, spoglądając mu prosto w oczy.
— Tak, sir — wyszeptał chłopak. Chciał jeszcze zapytać, czy może już zdjąć maskę, ale obawiał się kolejnego wybuchu złości. Zdawał sobie sprawę, że każdy z obecnych na pokładzie gotów by go zastrzelić bez mrugnięcia okiem, gdyby usłyszał z jego ust nawet tak niewinne słowa jak „dzień dobry”.
Uszczelnienie maski drażniło mu skórę, a paski uprzęży gniotły w głowę tak mocno, że zaczynał się obawiać, czy nie wycisną mu mózgu oczodołami. Chciało mu się płakać, był jednak tak przerażony, że nie potrafił nawet pociągnąć nosem.
Guise zaczął naciskać guziki w przypadkowej kolejności, nieomal waląc w nie pięścią, jakby nie wiedział, do czego służą.
— Nie ma tu dźwigni zwalniającej te cholerne chwytaki. Jak mamy odlecieć od tej…