Выбрать главу

— Trzymajcie je wysoko, panowie. W tych skrzyniach jest sporo starej amunicji przysypanej trocinami. Wystarczy jedna iskra, żeby to wszystko wyleciało w powietrze, więc naprawdę uważajcie. Czy wszyscy są już na górze? — zapytała na koniec.

— Tak — odparł Hank. On szedł ostatni i zamknął za sobą klapę.

— Wszyscy mają sprawne maski?

Stojący wokół niej kolejno kiwali głowami. Dociągnęli paski, pozapinali luźne sprzączki, ustawili wizjery na wysokości oczu. Briar wygrzebała z sakwy kapelusz i nałożyła go na głowę. Sztucer przewiesiła przez ramię. W kieszeniach płaszcza znalazła rękawice. Podziękowała w myślach Bogu, że się nie zgubiły. Nie chciała mieć nawet skrawka odsłoniętej skóry, gdy znowu znajdzie się na zewnątrz.

Kiedy Swakhammer wspinał się cichutko po schodach, by otworzyć kolejne drzwi, właśnie naciągała rękawice na pokryte szlamem palce. Mężczyzna w pancerzu odsunął rygiel, trzymając przy piersi odbezpieczony rewolwer. Drzwi odchyliły się na kilka cali, na tyle, by mógł wyjrzeć przez szparę. Spojrzał najpierw w lewo, potem w prawo. Uznał, że droga jest wolna, i dał znak czekającym na dole uciekinierom.

— Szybko. Zachowujcie kompletną ciszę i trzymajcie nisko głowy. Okna nie są tutaj dokładnie pozasłaniane. Uważny zgnilas może nas wypatrzyć. Nie pozwólcie na to. — Przeszedł przez całą aptekę i wrócił do pomieszczenia na zapleczu, aby wyprowadzić pozostałych. — Chodźcie. Szybciej. Tak, przyjaciele, idźcie, będę pilnował tyłów. Wyjdziemy tymi bocznymi drzwiami. Widzicie je? Są za ladą. Starajcie się nie wychylać zza kontuaru i pogaście wszystkie świece. Wiem, żeśmy je dopiero co zapalili, ale nie mam pojęcia, czy okna na górze są właściwie zasłonięte, więc nie powinniśmy ryzykować. Jeśli nas zauważą, nie zdążymy uciec. Schowajcie je dobrze w kieszeniach, jeszcze nam się przydadzą. Gotowi?

— Tak — odpowiedział mu chórek ściszonych głosów, zduszonych filtrami maski i ściśniętymi z nerwów krtaniami.

— No to idziemy — rozkazał Swakhammer.

Lucy wyszła pierwsza. Mężczyzna w pancerzu zajął pozycję na samym końcu niedługiej linii, pilnując z rewolwerem w dłoni i Stokrotką na plecach, by zgnilasy nie zaszły ich od tyłu.

Briar się skuliła, szła wolno w kucki, ze zgarbionymi plecami i na wpół ślepa z powodu nieprzeniknionych ciemności, brnąc przez zakurzony sklep z wielkimi, choć bardzo brudnymi oknami.

W głównym pomieszczeniu apteki także nie było zbyt jasno. Swakhammer zostawił lampę w piwnicy, teraz mieli do dyspozycji tylko jedną świecę z bardzo krótkim knotem. Lucy trzymała ją tuż przy piersi, więc niewiele mogli zobaczyć. Niemniej nawet przy tak małej ilości światła Briar widziała po drodze blaty, na które woda skapywała przez dziury w powale mocno podniszczonego budynku. Deski na podłodze i framugi okien były zbutwiałe od wilgoci i wszechobecnej żrącej Zguby.

— Lucy, jesteś już przy drzwiach? — zapytał Swakhammer zupełnie głośno, jakby nie zniżył tym razem głosu.

Skinęła głową i położyła mechaniczną dłoń na masywnej belce, która blokowała przejście od wewnątrz. Przyłożyła ucho do skrzydła i nasłuchiwała przez chwilę.

— Kompletna cisza — wyszeptała.

— Dobrze. Odsuńcie się. Idę przodem.

Chwiejnym krokiem przedostał się na czoło kolumny. Lucy cofnęła się pod ladę, by mógł otworzyć drzwi. Obejrzał się na pozostałych i oznajmił:

— Teraz najgorsze przed nami. — Głową wskazał na rękojeść Stokrotki sterczącą mu nad ramieniem. — Ale zróbmy co w naszej mocy, aby wszystko skończyło się bezboleśnie. To tylko dwie przecznice.

— Dwie przecznice — powtórzyła za nim Briar.

Przełknęła głośno ślinę i po raz kolejny pomyślała, że mimo wszystko czyni postępy w poszukiwaniach. Podchodzi coraz bliżej. Dociera do dzielnicy, w której może się znajdować jej syn, zatem jest to krok w dobrym kierunku.

Swakhammer odebrał świecę od Lucy i otworzył powoli drzwi. Przyczajeni za nim ludzie cofnęli się o pół kroku, żeby miał więcej miejsca.

Na zewnątrz panowały egipskie ciemności.

Briar mogła to wywnioskować wcześniej, zważywszy na niezmącony mrok wewnątrz apteki, aczkolwiek łudziła się, że to po części wina brudu zalegającego na nie do końca zabitych oknach. Nie zdawała sobie bowiem sprawy, jak długo tu już tkwi.

— Jest noc — mruknęła z podziwem w głosie.

Lucy wyciągnęła mechaniczną rękę i ścisnęła jej ramię.

— Trzeba czasu, by do tego przywyknąć — wyszeptała. — Siedząc pod ziemią, trudno powiedzieć, jaka jest akurat pora dnia, a teraz, w zimie, dni są takie krótkie. W każdym razie wciąż mamy sobotę. Idziemy prosto przed siebie, a potem pod górkę. W Skarbcach może być ktoś, kto coś wie o twoim synu. Tylko najpierw musimy się tam dostać. Na wszystko więc przyjdzie pora.

— Na wszystko przyjdzie pora — zgodziła się Briar.

Swakhammer zgasił ostatnią świecę, zaciskając palce okryte grubą skórą na jej knocie. Gdy otwierał drzwi szerzej, by przecisnąć się na zewnątrz, Briar wstrzymała oddech, jakby się obawiała, że z mroku za moment wynurzą się nieumarli i wymordują ich co do jednego.

Nic takiego się nie zdarzyło. Swakhammer wypuścił wszystkich na zewnątrz i zamknął drzwi, upewniwszy się, że będzie temu towarzyszył tylko leciutki trzask. Potem odwrócił się i wyszeptał ledwie słyszalnie:

— Trzymajcie się blisko siebie. Możecie się wziąć za ręce, jeśli potraficie. Idziemy przecznicę na północ, potem skręcamy na zachód i pokonujemy podobną odległość. Briar ze swoim powtarzalnym sztucerem będzie naszą strażą tylną. Tylko nie strzelaj przy byle okazji. Im mniej hałasu, tym lepiej dla nas.

Kiwając głową, Briar otarła skrajem ronda kapelusza o fasadę budynku. Z ciemności, która ją kryła, nie nadszedł żaden protest, i to wystarczyło Swakhammerowi za odpowiedź. Cofnęła się na koniec kolumny i zdjęła spencera z ramienia. Trzymała go teraz w dłoniach, gotowa natychmiast strzelać.

Starała się ogarniać wzrokiem sytuację z przodu i z tyłu — przed nią szedł zasypiający na stojąco Hank. Wystarczyła chwila nieuwagi, by opuścił swoje miejsce w szeregu. Briar musiała go popchnąć we właściwym kierunku, żeby nie zbłądził.

Wlókł się jednak niemiłosiernie wolno, a ona nie mogła sobie pozwolić na odłączenie od grupy. Nie miała pojęcia, dokąd idą, a raczej nie pamiętała zbyt dobrze topografii tej okolicy, zwłaszcza że teraz, nocą, wokół panowały egipskie ciemności, tak gęste, że z trudem dostrzegała plecy osób idących przed nią. Po gwiaździstym niebie i żółtych rurach służących do zasysania powietrza nie było nawet śladu. Grube szkła starej maski ograniczały jej pole widzenia do tego stopnia, że nawet aby dojrzeć odcinającą się od mglistej mrocznej przestrzeni poszarpaną linię szczytów uszkodzonych ścian, musiała się ogromnie skupić.

Niestety nie mogła poświęcić zbyt wiele czasu na przyglądanie się okolicy. Hank zataczał się coraz mocniej, co rusz uderzając ramieniem w ścianę. Chwyciła go za rękę i podparła lufą sztucera, żeby łatwiej się utrzymał w pionie. Co za pieprzona pijana menda, zganiła go w myślach, nie odezwała się jednak słowem. Musiała mocno się zapierać, by utrzymać go na nogach.

— Co z tobą, człowieku? — zapytała w końcu, popychając go do przodu i używając własnego ciała w charakterze podpory.

Mruknął coś w odpowiedzi, lecz nie zrozumiała nic ponad to, że ma w sobie zbyt wiele żółtego piwska, które ciągle mąciło mu w głowie. Chciała mu pomóc, ale było to dość trudne w tak gęstym mroku, gdy niewiele widziała, a on wymykał się jej i szorował ramieniem po ścianie.