— Ciszej tam z tyłu! — rozkazał Swakhammer. Jego przekształcony mechanicznie głos zabrzmiał jak syk.
— Staram się go utrzymać… — zaczęła Briar i zaraz zamilkła.
— Hank — wyszeptała. — Weź się w garść, człowieku. Musisz iść sam. Ja cię nie uniosę.
Jęknął głośniej i chwycił ją za rękę.
Nie protestowała, myśląc, że chce się na niej wesprzeć, by ruszyć dalej. Popchnęła go nawet w kierunku kolumny skulonych postaci. Niemniej ten jęk wydał jej się jakiś znajomy, kołatał po głowie, jakby znaczył coś więcej, niż przypuszczała z początku.
Hank zatoczył się po raz kolejny i znów musiała go chwycić i wesprzeć własnym ramieniem. Potknął się jednak o własną nogę i padł jak długi na chodnik, pociągając Briar za sobą.
Zacisnęła dłoń na jego ręce, on zrobił to samo.
— Zaczekajcie! — zawołała za znikającymi w mroku postaciami najciszej, jak tylko zdołała.
Szelesty dobiegające z tamtego kierunku ucichły natychmiast, co świadczyło o tym, że została usłyszana.
— Co się dzieje? — zapytała z mroku Lucy. — Gdzie jesteś?
— Za wami. Z Hankiem. Coś z nim jest nie tak — szeptała z maską w jego włosach. Twarz miał wtuloną w jej obojczyk.
Jednoręka barmanka zaklęła.
— Hank, ty zapijaczony dziadu. Jeśli zabiją nas przez ciebie, przysięgam, że uduszę cię osobiście. — Jej szept stawał się głośniejszy z każdym słowem. Mówiąc, wracała po swoich śladach. Blada poświata zagubionego, odbitego od resztek jakiegoś okna blasku księżyca zamigotała na odsłoniętej mechanicznej ręce Lucy, zdradzając jej pozycję.
Briar dostrzegła ją kątem oka, całą uwagę skupiała bowiem na uprzęży maski oplatającej głowę wiszącego na niej mężczyzny.
— Moment — szepnęła w stronę Lucy.
— Tak, kochanie — odparła tamta. — Jestem już blisko.
— Nie to chciałam powiedzieć. Zaczekaj… zostań tam, gdzie jesteś.
Wyczuła je, gdy przesunęła dłonią po jego włosach: luźne zapięcia, które powinny trzymać maskę Hanka na twarzy.
Rzęził. Odepchnęła go od siebie. Gdy dotknęła jego klatki piersiowej, jej drgania nie przypominały ruchu, jaki towarzyszy oddychaniu. Hank coraz mocniej zaciskał dłonie na jej przegubie, potem przedramieniu i w końcu na talii, starając się zbliżyć.
Nie pozwoliła na to. Odepchnęła go od siebie kolbą sztucera.
Lucy w tym czasie zbliżyła się do nich, przyklękła przy nim i spróbowała go podnieść.
— Nie mów mi tylko, stary draniu, że schlałeś się do tego stopnia, by adorować naszego gościa.
Briar chwyciła ją za mechaniczną dłoń, zanim spoczęła na jego ramieniu.
— Zostaw — poprosiła. Wstała, pociągając Lucy za sobą. — Nie dotykaj go, Lucy. Miał za luźną maskę. Nawdychał się Zguby.
— O Jezu…
— Co tam się dzieje? — zapytał Swakhammer.
— Idźcie — odpowiedziała mu Lucy. — Zaraz was dogonimy.
— Dajże spokój — zirytował się mężczyzna w pancerzu. Cichy chrzęst świadczył, że i on wraca.
— Zaraz was dogonimy — powtórzyła. — Zabierz resztę pod ziemię — dokończyła w pośpiechu, widząc, że Hank wstaje.
Briar także widziała unoszącą się coraz wyżej zwalistą sylwetkę.
— To zbyt szybko — mruknęła do siebie, a może do Lucy.
— Nie mógł się zmienić tak szybko. Na to trzeba kilku dni. — Kiedyś tak było, teraz jest inaczej.
Nie potrafiły się ruszyć, dopóki Hank stał nieruchomo.
— Co teraz zrobimy? — wyszeptała Briar.
— Musimy go załatwić. Wybacz — powiedziała Lucy. Briar miała nadzieję, że kierowała te słowa do dopiero co przemienionego zgnilasa, który wyciągał w ich kierunku kościste łapska.
Jednym ruchem ręki poderwała sztucer. Nie widziała w mroku sylwetki stwora, który jeszcze przed chwilą był Hankiem, ale gdy z ciemności dobiegł kolejny jęk, wypaliła.
Trafiła. Pocisk odrzucił go w tył i powalił na chodnik. Nie wiedziała jednak, czy go zabiła. Nie dbała jednak o to, podobnie zresztą jak Lucy.
Jednoręka barmanka pociągnęła ją za sobą, byle dalej od tego miejsca. Po kilku krokach zderzyły się ze ścianą, wzdłuż której sunęli wszyscy po opuszczeniu apteki, i przywarły do niej. Ich przyspieszone głośne oddech zdradzały tę prowizoryczną kryjówkę.
Uciekinierzy ruszyli w stronę niedalekiej już przecznicy. Swakhammer robił, co mógł, by w ich szeregach nie wybuchła panika. Gdy znaleźli się blisko skrzyżowania, mężczyzna w pancerzu zebrał ich wokół siebie pod ścianą i powiedział na tyle głośno, by idące na końcu Lucy i Briar także go usłyszały:
— Na rogu skręcamy w prawo.
— Wiem — odparła barmanka. Już nie szeptała, w jej głosie słychać było frustrację i strach.
— Ciszej! — syknął Swakhammer, też o wiele głośniej niż trzeba.
— Teraz szeptanie i tak nie ma sensu. Już nas usłyszeli — burknęła Lucy, holując za sobą Briar. W mechanicznej dłoni wciąż trzymała rozgrzaną lufę sztucera. — Ruszaj, wielki draniu. Ja i Briar będziemy pilnowały tyłów.
— Lucy…
— Uciekaj, człowieku ze stali. Jeśli przestaniesz się ze mną kłócić, będziemy mogły zrobić to samo — ofuknęła go.
Kolejne jęki dobiegały ze wszystkich stron pogrążonego w mroku miasta. Nieumarli informowali się wzajemnie, zaalarmowani hukiem wystrzału, gnani niepojętym głodem i pragnieniem zakosztowania świeżego mięsa. Zbierali się, nie zważając na otaczające ich ciemności.
Lucy spojrzała na sztucer Briar, a potem pociągnęła ją za róg, zza którego dobiegał klekot zbroi Swakhammera zagłuszający kroki pozostałych uciekinierów. Byli już dość daleko, niemniej jednoręka barmanka poruszała się z taką pewnością, jakby doskonale wiedziała, co robi, więc Briar poddała się jej woli i pędziła tuż za nią.
To miały być tylko dwie przecznice, tak mówili ci ludzie, ale nie raczyli wspomnieć, że będą to najdłuższe kwartały, jakie zbudowano w tym wszechświecie. A zgnilasy już poczuły ich zapach, złapały trop, jakkolwiek wyszukiwały swoje ofiary.
Briar wyszarpnęła lufę sztucera ze sztucznej dłoni.
— Nie trzymaj mnie za broń — poprosiła. — Mogę jej potrzebować.
— Chwyć się w takim razie za wiązanie fartucha. Nie możemy się rozdzielić.
Briar wsunęła palce za lniane wstęgi, poprawiła dłoń, by mieć lepszy chwyt.
— Mam — powiedziała. — Ruszaj. Jak daleko jeszcze?
Lucy nie odpowiedziała, tylko puściła się biegiem w mrok.
Róg. Briar wyczuła go, gdy walnęła ramieniem w ścianę i odbiła się od niej, podążając śladem barmanki. Lucy pociągnęła ją w prawo, bliżej muru, i pognała w nowym kierunku. Głuchy tupot nóg pozostałych uciekinierów był teraz o wiele wyraźniejszy.
— Oddalają się — wysapała Briar. — A my?
— Tak jakby — odparła Lucy i w tym momencie wpadła na nadchodzących z przeciwka zgnilasów.
Briar krzyknęła. Barmanka machnęła niesamowitą mechaniczną ręką jak bronią, niczym maczugą waląc nią w łeb każdą bestię, jaka się znalazła na jej drodze. Zanim Briar ustawiła się w dogodnej pozycji do strzału, pierwszy zgnilas został zmiażdżony o ścianę, mózg trysnął mu oczodołami. Strzelała praktycznie w ciemno, nie mając pojęcia, czy trafia w cokolwiek.
— Uważaj! — wrzasnęła Lucy.
Nie ostrzegała jednak swej towarzyszki przed zostaniem w tyle. Moment wcześniej wystrzelona przez matkę Ezekiela kula świsnęła jej tuż koło ucha.