Выбрать главу

— Wybacz! — odkrzyknęła Briar, przeładowując szybko i pakując kolejny nabój w największą ciżbę nieumarłych. Puściła fartuch barmanki i była teraz zdana wyłącznie na siebie, Lucy wszakże nie miała zamiaru jej zostawiać.

Briar nacisnęła spust po raz kolejny, modląc się, by w magazynku były jeszcze naboje, nie zdążyła jednak wystrzelić. Lucy chwyciła ją w pasie i przeniosła nad ciałami dwóch zabitych zgnilasów, ale Briar poczuła, że coś łapie ją za rękę. Poczuła taki sam paniczny strach jak wtedy, gdy po raz pierwszy usłyszała charakterystyczny charkot wydobywający się z krtani ożywionego ciała.

— Złapali mnie! — wrzasnęła.

— Nie złapali! — zapewniła Lucy, puszczając ją i sięgając grubym jak armatnia lufa ramieniem ku pokrytej złuszczoną skórą pustej już czaszce. Kości chrupnęły pod naciskiem stalowych palców, a Briar nagle zdała sobie sprawę, że nieumarły pochwycił ją zębami.

— Lucy! — jęknęła. — Lucy… on mnie chyba ugryzł!

— Później się temu przyjrzymy — wysapała barmanka. — Chwyć się fartucha, mała. Będę jeszcze potrzebowała tej ręki. Drugiej niestety nie mam.

Briar zrobiła, co jej kazała, i znów pobiegła za Lucy. Bardziej na wyczucie, bo nic właściwie nie widziała przed sobą. Barmanka używała mechanicznej ręki niczym tarana, roztrącając kolejnych zgnilasów jak machina napędzana silnikiem parowym.

Ulice miasta były mroczniejsze niż powierzchnia oceanu o północy, Briar drżała więc z obawy, że lada moment potkną się o jakąś przeszkodę i padną jak długie. Biegły bez przeszkód, póki z oddali nie dobiegło wołanie:

— Hej, moje panie! Tutaj!

— Odpalaj Stokrotkę — rozkazała Lucy. — Odpalaj, bo nas załatwią!

— Dopiero się rozgrzewa!

— Pieprzony złom! — prychnęła barmanka. — Jak ja nie cierpię tego durnego ustrojstwa. Nigdy nie działa, kiedy… — Zgnilas wychynął z mroku, wyciągając łapska w kierunku jej piersi. Zdzieliła go w skroń. Padł bezwładnie na chodnik. — …go najbardziej potrzebujemy — dokończyła.

Były już tak blisko celu, że mężczyzna w pancerzu usłyszał nawet tak cicho wypowiedziane słowa.

— Działa bez zarzutu — odparł. — Odpalę ją za kilka sekund. Szanowne panie zatkają uszy!

Briar nie była pewna, czy może wykonać jego polecenie, ale gdy dotarło do niej ostrzegawcze buczenie, przypadła do barmanki, zakrywając lewą dłonią ucho, a prawą przytykając do głowy Lucy, która mając tylko jedną rękę, nie była w stanie osłonić się przed działaniem bomby sonicznej. Sama wtuliła odsłonięte ucho w pierś towarzyszki niedoli.

Razem padły na ziemię, wtulając się w płyty chodnika, gdy nad nimi przetaczała się fala uderzeniowa. Wysuwające się w ich kierunku kościste łapy opadły, a kiedy największe natężenie dźwięku minęło, pozostawiając tylko dzwonienie w uszach, Swakhammer zaczął odliczać mechanicznie brzmiącym głosem.

Briar i Lucy stanęły chwiejnie na nogach. Obie były zdezorientowane, ale Lucy pozbierała się pierwsza.

— To chyba tam — powiedziała.

Rozległ się głośny trzask, potem huk i w pobliżu rozbłysło oślepiające czerwonawo-białe światło, które wydobyło z mroku panoramę ruin otaczających szeroką ulicę.

— Nie musimy ukrywać się już w mroku ani zachowywać ciszy — stwierdził Swakhammer, podchodząc do nich z zapaloną flarą w dłoni. — Nic wam się nie stało?

— Chyba nie — odparła Lucy mimo wcześniejszej skargi Briar.

Swakhammer chwycił je za ręce i pociągnął za sobą. Szły chwiejnym krokiem, potykając się co rusz o nieumarłych leżących tam, gdzie powaliła ich fala dźwiękowa.

— To były… — Briar wdepnęła w coś miękkiego, ale zaraz uwolniła stopę — …najdłuższe dwie przecznice… — poślizgnęła się na czymś wilgotnym i lepkim — …w moim życiu.

— Co takiego?

— Nieważne.

— Uwaga na schody.

— Jakie znowu schody? — zdziwiła się Briar.

— Te. Uważaj. Schodzimy na dół.

Zobaczyła je, lecz tylko dlatego, że znalazły się pod jej stopami. Spod ziemi, z dołu schodów osłoniętych stosami worków wypełnionych czymś ciężkim i miękkim, może piaskiem, buchało jasne żółtawe światło. Briar szła, wykorzystując worki jako poręcz. Za to Lucy trzymała się środka schodów. Już na pierwszy rzut oka widać było, że z jej ręką jest coś nie tak. Nawet w półmroku i pomimo gorączkowych ruchów Briar dostrzegła, że coś po niej ścieka. Słyszała też dziwny klekot, jakby mechaniczne części się obluzowały.

Sama czuła silne pulsowanie w dłoni. Drżała też na samą myśl o zdjęciu rękawicy. Nie chciała tego oglądać, ale musiała sprawdzić, co jej zrobił ten nieumarły, i to naprawdę szybko. Jeśli żywy trup przegryzł się przez grubą skórę, nie zostało jej wiele czasu.

Potknęła się o coś na skrzypiących schodach i o mało nie spadła do sporego pomieszczenia na samym dole. Było w nim tak jasno, że po dłuższym pobycie w absolutnych ciemnościach na ulicy nie widziała nic prócz rozpalonego w kącie ognia, od którego bił nieznośny żar.

— Straciliśmy Hanka — powiedziała Lucy.

Swakhammer nie pytał o szczegóły. Sięgnął ręką do dźwigni zamontowanej obok podwójnych drzwi przypominających nieco te, które montowano w schronach przeciwburzowych. Masywne skrzydła zaczęły się zamykać, najpierw powoli, potem opadły z hukiem na swoje miejsce. Całą futrynę obklejono pasami nawoskowanego materiału, który zapewniał szczelność. Gdy Swakhammer się upewnił, że wszystko jest w porządku, podniósł z ziemi grubą kłodę i wsunął ją w klamry, blokując wejście od środka.

— Pozostali dotarli do celu? — zapytał.

— Mam nadzieję — odparła Lucy.

Briar zmrużyła oczy, powoli odzyskiwała wzrok. Tak, wszyscy pozostali bywalcy baru znajdowali się w tym pomieszczeniu, co razem z ludźmi będącymi tu wcześniej dawało piętnaście osób. Obok paleniska siedziało kilku szepczących pomiędzy sobą Chińczyków. Wszyscy mieli ręce złożone na piersiach.

W pierwszej chwili Briar zamarła ze strachu, sądząc, że wróciła w to samo miejsce, z którego uciekła tuż po wylądowaniu w mieście. Gdyby tak było, miałaby do czynienia z tymi samymi ludźmi, którym groziła wtedy sztucerem. Chwilę to trwało, ale w końcu dotarło do niej, że to raczej niemożliwe. Znajdowali się teraz zbyt daleko od dawnego targowiska i kotłowni, do której się dostała brudną żółtą rurą.

Węglowy pył uniósł się z podłogi, gdy miechy obok paleniska zaczęły pompować czyste powietrze z innej rury, by wprowadzić je do podziemi, wydając charakterystyczne odgłosy ni to wdychania, ni dmuchania.

Z początku Briar nie widziała miechów ani rury, lecz wiedziała, że się nie myli. To pomieszczenie przypominało kotłownię, do której wpadła, aczkolwiek miechy i paleniska wydawały się mniejsze, a mechanizmy obsługujące skomplikowaną maszynerię wyglądały zupełnie inaczej. Powiedziałaby nawet, że dziwnie znajomo.

Swakhammer zauważył, że przygląda się palenisku, i natychmiast pospieszył z wyjaśnieniem.

— Druga połowa tej lokomotywy na nic by nam się tu nie zdała. Ktoś ją porzucił, potem zalała ją woda. Ściągnęliśmy ją tutaj i teraz służy nam za palenisko pod kotłem sprężającym parę. Nie ma w podziemiach bardziej wydajnego systemu.

Skinęła głową.

— Genialne — przyznała.

— Mnie tego nie mów. — Lucy przysiadła na blacie ciężkiego stołu ustawionego tuż obok drzwiczek paleniska. W bijącym od niego blasku przyglądała się ręce, której nie mogła już wystarczająco kontrolować. Mechanizm zadrgał i oparł się o wierzch jej uda, gdy usiłowała obejrzeć uszkodzoną część. Cieniutki strumyczek oleju trysnął z pęknięcia, zalewając jej bluzkę.