— A niech to… — syknęła.
Varney, który nie odezwał się słowem, odkąd uciekli z baru, przysiadł się do niej. Ujął mechaniczną rękę i obrócił ją, przyglądając się mechanizmom pod różnym kątem.
— Rozwaliłaś ją doszczętnie. Musi ci teraz nieźle ciążyć. I jak widzę, zgubiłaś gdzieś kuszę.
— Wiem — burknęła.
— Ale spokojna głowa, da się naprawić. Tu ją nadgryźli — pokazał. — I tutaj. Chyba zerwali też jedno z cięgieł. Naprawimy ją i będzie jak nowa.
— Tyle że nie dzisiaj — powiedziała, rozwierając dłoń, która natychmiast zwinęła się w pięć wbrew jej woli. — To musi poczekać. — Spojrzała na najbliższego z Azjatów i odezwała się do niego po chińsku.
Skinął głową i kucnąwszy, zniknął w jednym z niskich tuneli. Wrócił chwilę później z pasem w ręku. Lucy odebrała go i natychmiast przekazała Varneyowi.
— Przywiąż mi ją mocno, kochany. Wolałabym nie poranić nikogo tej nocy. To znaczy nieumyślnie.
Gdy owijał ją pasem, by mechaniczna ręka przylegała cały czas do jej ciała, Lucy skinęła głową do Briar.
— Już czas, dziecino. Lepiej wcześniej niż później.
Swakhammer zdjął maskę i włożył ją sobie pod pachę.
— O czym ty mówisz? — zapytał.
— Hank ją ugryzł. On albo któryś inny zgnilas. W prawą dłoń. Musi zdjąć rękawicę, żebyśmy obejrzeli ranę.
— Nie wiem, czy to był Hank, ale raczej nie przebił się przez rękawicę. Na pewno zabolało, chociaż nie wiem…
— Zdejmuj ją! — rozkazał Swakhammer. — Natychmiast. Jeśli zęby przebiły skórę, każda minuta pogorszy sprawę. — Podszedł do niej i wyciągnął rękę, sięgając po jej dłoń. Wyszarpnęła ją i przytuliła do piersi.
— Nie — poprosiła. — Nie rób tego. Sama ją zdejmę i sprawdzę.
— Dobrze, ale będę nalegał, żebyś mi pokazała ranę. — Jego twarz nie wyrażała gniewu ani złości, lecz nie zostawiał jej też wyboru. Pochylił się nad nią, rozkładając ręce, jakby kłaniał się przed przepuszczeniem jej w drzwiach. Otwartą dłonią wskazywał palenisko starej lokomotywy. Tam było najgoręcej, ale i najjaśniej.
— Dobrze — zgodziła się Briar. Podeszła tak blisko, jak tylko pozwalał nieznośny żar, potem przykucnęła obok pokrytego sadzą stopnia i zdjęła kapelusz, a potem maskę. W końcu, pomagając sobie zębami, rozpięła mocowanie na nadgarstku i ściągnęła grubą rękawicę.
Spojrzała na wierzch dłoni i dostrzegła kolisty rząd sinych krwiaków tuż poniżej najmniejszego palca. Przyjrzała im się dokładnie, zbliżywszy rękę do oczu i obracając ją powoli.
— I co? — zapytał Swakhammer, chwytając ją i pociągając w górę, żeby sprawdzić na własne oczy.
— Chyba jest w porządku — odparła. Nie wyrywała się. Spoglądała na niego, ponieważ chciała usłyszeć opinię kogoś, kto zna się na tym lepiej, nawet jeśli mocno się tego obawiała.
Wszyscy wstrzymali oddech — z wyjątkiem miechów. Wzdychały głośno, rytmicznie, a żółta rura pomiędzy nimi drgała przy każdej zmianie kierunku przepływu powietrza.
— Chyba rzeczywiście nic się nie stało — oświadczył Swakhammer po dłuższej chwili. — Miałaś sporo szczęścia. I cholernie dobre rękawice. — Wypuścił w końcu powietrze wstrzymywane w potężnej klatce piersiowej i cofnął ręce.
— Tak, to doskonałe rękawice — przyznała. Tak mocno jej ulżyło, że nie potrafiła znaleźć innych słów. Przytuliła obolałą dłoń do piersi i opadła na stopień, aby dać odpocząć podkurczonym nogom.
Willard dołączył do Varneya, obaj siedzieli teraz obok Lucy.
— Szkoda Hanka — rzucił jakby od niechcenia. — Dlaczego go straciliśmy?
Nie zadał tego pytania łamiącym się głosem, nie było w nim wielkiego żalu, lecz nie zabrzmiało zbyt wesoło.
— Przez maskę — wyjaśniła Lucy. — Nie leżała za dobrze. Paski były poluzowane i nawdychał się za dużo Zguby.
— To musiało się stać — mruknął Willard.
— Cały czas mu to groziło. Ale był zbyt pijany, by się tym przejmować, no i się doigrał… Will, pomóż mi z maską, przyjacielu — zmieniła temat Lucy. Obróciła głowę i spróbowała instynktownie poruszyć dłonią, która tylko zadrżała na jej mostku. — Pomóż mi ją zdjąć.
— Oczywiście — odparł. Sięgnął na tył jej głowy, rozpiął paski i zdjął maskę z twarzy. Potem zajął się swoją. Wkrótce wszyscy mogli oddychać swobodnie.
Chińczycy wrócili w pobliże paleniska, skąd spokojnie obserwowali przybyłych wyjątkowo ciemnymi oczyma. Czekali, by pozwolono im wrócić do pracy. Swakhammer zrozumiał pierwszy, że zaczynają się niecierpliwić. Musiał wyczytać to w gestach, ich twarze bowiem nadal pozostawały niewzruszone.
— Powinniśmy przejść dalej — powiedział. — Te miechy muszą popracować co najmniej dwie godziny, żeby oczyścić powietrze w podziemiach po wydarzeniach tej nocy.
Pochylił głowę, nie sposób jednak było stwierdzić, czy to tylko zdawkowe skinienie czy pełen szacunku ukłon, i rzucił kilka słów w ich języku. Wypowiadał je wolno i trochę niezdarnie, jakby parzyły go w usta, ale z reakcji Chińczyków Briar wywnioskowała, że dziękował za udzielenie schronienia bądź przepraszał za przeszkodzenie w pracy.
Szczupłolicy, odziani tylko w fartuchy Chińczycy docenili jego wysiłki. Uśmiechając się szeroko, kiwali mocno głowami, nie kryjąc zadowolenia, że obcy wreszcie wyniosą się z ich miejsca pracy.
Varney i Willard szli po obu stronach Lucy. Swakhammer prowadził grupę, mając u swego boku Briar. Reszta — Frank, Ed, Allen, David, Squiddy, Joe, Mackie i Tim — wlekli się z tyłu. Szli w zbitej grupce, milcząc. Tylko Frank i Ed wspominali na głos Hanka.
— Gówno to wszystko warte, powiadam ci — narzekał Frank.
— Gdzie tu sprawiedliwość? Powinniśmy pójść pod wejście na dworzec i ściągnąć Minnerichtowi stado zgnilasów pod frontowe drzwi.
— Można by się tam dostać przez chińską dzielnicę — wtórował mu Ed. — Założę się, że by nas przepuścili. Na pewno by to zrobili, gdybyśmy im powiedzieli, po co tam idziemy.
— Ciekawe, czy ci lotnicy, którzy dokują przy forcie albo na wieży, nie zechcieliby zrobić małego zamieszania, gdyby ich o to poprosić? — rzucił Frank.
— Dajcie spokój — poprosiła ich idąca przodem Lucy. — Nie wciągajcie innych w te swoje pijackie plany. Nikt się nie wybiera w pobliże stacji. Nikt nie będzie kusił losu, zgnilasów i doktorka. Nie potrzebujemy kolejnych problemów.
Sądząc po głosie, następnym narzekającym był Mackie.
— Ile jeszcze musimy się nacierpieć, zanim powiemy dość? — rzucił.
— Nieco więcej niż dzisiaj — zapewniła go Lucy, ale na tym skończyła reprymendę.
Mackie musiał mieć ostatnie słowo.
— Ciekaw jestem, co by pomyślał, gdyby zgnilasy zagryzły mu paru przyjaciół w jego własnym salonie. — Dodałby coś jeszcze, lecz barmanka się zatrzymała i tak długo patrzyła mu w oczy, aż zamilkł.
Korytarz o okrągłych ścianach poprzedzielany śluzami, których drzwi zamykały się z cichym sykiem, prowadził w dół, skręcając jednocześnie lekko w lewo.
— Czy to były Skarbce? — zapytała Briar.
— Niezupełnie — odparł Swakhammer. — Prawdę powiedziawszy, jest tu tylko jeden skarbiec, ale nazwa w liczbie mnogiej zakorzeniła się w naszym języku i tak już zostało. W tych korytarzach zazwyczaj nocują mieszkańcy najbliższych okolic. Powiedzmy, że to taka kamienica, tylko leżąca pod ziemią. Niewielu jednak tutaj mieszka. Zdecydowana większość wybrała domy na obrzeżach ogrodzonego terenu, na przykład takie jak te stare rezydencje na Denny Hills. Tylko one mają wystarczająco obszerne głębokie piwnice.