Wielgachna łapa opadła niżej, pochwyciła najbliższy but i pociągnęła mocno. Guise runął jak długi i zaczął wierzgać obiema nogami, kopiąc we wszystko, w gródź, rękę i właz. Olbrzym wycofał się, choć znowu tylko na moment. Gdy wsunął dłoń po raz drugi, trzymał w niej rewolwer. Wypalił z niego, dziurawiąc kulą stopę leżącego wciąż pirata. Ale na tym nie koniec. Pocisk przebił się przez wierzch buta, wyrył sporą bruzdę w udzie nieszczęśnika, a potem zagłębił w jego miękkim przedramieniu. Grubas zawył i zaczął strzelać ze swojej broni w kierunku włazu, ręki napastnika i wszystkiego, co znalazło się przed lufą.
Niestety, kula nie mogła przebić grubej płyty ze stali, a i dłoń napastnika nie została uszkodzona.
Właz odchylił się o kolejne pół stopy. Poddawał się sile napierających na niego mężczyzn. Kapitan widząc to, opuścił posterunek obok kryzy i podbiegł do miejsca, gdzie Zeke wpijał się w pokrętło blokujące drzwi do ładowni. Kopniakiem odpędził chłopaka, nabijając mu przy okazji sporego sińca na żebrach i obijając boleśnie nogę.
— Brońcie wejścia! — rozkazał.
Jego oficerowie robili, co mogli, ale Guise wciąż paskudnie krwawił, a Parks miał na czole wielkiego guza o barwie zgniłego owocu.
Indiańscy bracia zastąpili ich, zapierając się z całych sił o środkową część stalowej płyty wypychanej przez bezwzględnych napastników.
Dowódca otworzył tymczasem wyjście awaryjne, które sądząc po pisku zawiasów, od dawna nie było używane. Zeke widział na własne oczy, jak kapitan wychyla się pod pokład, chwyta czegoś, a potem, jak nie przymierzając pająk, wypełza na zewnątrz przez prostokątny otwór wypełniony kłębowiskiem Zguby. Słyszał łomot butów i kolan po zewnętrznej stronie poszycia, gdy pirat gramolił się w górę w poszukiwaniu haków abordażowych, które mógłby odciąć albo wyrwać gołymi rękami.
Zeke nie potrafił sobie wyobrazić, by ktoś mógł wyjść na zewnątrz statku lecącego nie wiadomo jak wysoko i wspinać się po jego poszyciu bez żadnego zabezpieczenia i gwarancji, że nie spadnie na coś wystarczająco miękkiego. Niemniej słyszał dźwięczne uderzenia na burcie i dachu gondoli wszędzie tam, gdzie trafiały okute buty i dłonie kapitana.
— Co on wyprawia? — wściekał się Parks, lecz Zeke ledwie rozumiał jego słowa. W uszach wciąż mu dzwoniło po niedawnej wymianie ognia w niewielkiej zamkniętej przestrzeni.
— Zajął się hakami — odparł Guise pomiędzy spazmami bólu. Oparł się plecami o właz, pomagając braciom, i jednocześnie usiłował zacisnąć opaskę blokującą krwawienie. — Odcina je.
Zeke chciał im pomóc, lecz nie wiedział, co mógłby zrobić. Miał też szczerą ochotę dać nogę, ale stąd nie było ucieczki, chyba żeby się zdecydował na skok prosto w Zgubę, co by oznaczało upadek z wysokości na ziemię, najprawdopodobniej zakończony bolesną śmiercią.
Obok Guise’a leżał na pokładzie wielki nóż bowie. Zbyt daleko jednak, by ktokolwiek z obrońców mógł go dosięgnąć. Zeke rozciągnął się na podłodze i zagarnął go stopą. Kiedy się zorientował, że nikt nie protestuje, szybko go chwycił i przycisnął do piersi.
Moment później usłyszał dźwięk przypominający otwieranie denka puszki i „Clementine” zakołysał się mocniej. Właz, który oddzielał wnętrze sterowni od atakujących ją ludzi, zatrzasnął się ponownie. Gdy oba statki się rozdzieliły, atakujący stracili możliwość napierania na niego.
— Załatwione! — wrzasnął Brink, aczkolwiek w środku ledwie go było słychać.
Członkowie załogi odetchnęli z ulgą. Ktoś mógł spaść podczas dość raptownego rozdzielenia latających machin, ale tego Zeke mógł się jedynie domyślać.
Powyginany właz nie pasował już do kryzy, ostatni z naruszonych podczas walki zawiasów poddał się właśnie z cichym jękiem i masywna płyta metalu poleciała w dół ku niewidocznemu miastu.
Wszyscy zastygli, w milczeniu odliczając sekundy dzielące moment wypadnięcia włazu od uderzenia o ziemię. Zeke doliczył do czterech, zanim z dołu dobiegło echo zderzenia metalu z ulicznym brukiem. Na razie byli wysoko. Nawet bardzo wysoko.
Kapitan wślizgnął się do sterówki przez wyjście awaryjne. Zamknął je dokładnie i pognał na fotel pilota. Nie zważał na niestabilny lot ani na to, że utracili drzwi oddzielające ich od zabójczej cuchnącej atmosfery.
— Wynosimy się stąd — zakomenderował, ciężko dysząc z wyczerpania. — Natychmiast. Jeśli nie pokonamy muru, jesteśmy załatwieni.
Parks pochylił się nad bezwładnym ciałem Guise’a, wyjął mu z dłoni dźwignię, a potem wysunął nad leżącym nogę, by nacisnąć na jakiś pedał. Chyba nie trafił na właściwy, a może wręcz przeciwnie. W każdym razie „Clementine” wierzgnęła, wznosząc się w górę i odrzucając Zeke’a od jego bezpiecznej przystani, jaką było pokrętło na drugim włazie.
Chłopak przetoczył się, wyleciał w powietrze i pomknął prosto na niezabezpieczony otwór w burcie. Nie puszczając noża, wyciągnął ręce, by chwycić się krawędzi kołnierza uszczelniającego, zawiasu bądź innej wystającej części. Teraz gdy statek wznosił się pod takim kątem, nikt nie mógł mu podać pomocnej dłoni. Rozpołowiony zawias był zbyt ostry, by chłopak mógł go pochwycić, dłoń zetknęła się z gołym metalem, który rozciął rękawicę i ciało. Zeke zawisł na moment, w połowie leżąc wewnątrz statku, a w połowie wisząc za burtą, lecz ból w ręce był zbyt wielki.
Puścił się i wyleciał w przestrzeń.
Walnął o coś naprawdę twardego o wiele wcześniej, niż się spodziewał. Moment później pochwyciła go wielka dłoń, którą widział wcześniej w szczelinie między burtą a włazem. Uścisk był niewiarygodnie mocny. Zeke czuł się, jakby wkręcono mu bark w stolarskie imadło.
Wpadłem jak z deszczu pod rynnę, pomyślał w panice.
Nie potrafił się zdecydować, czy ma walczyć czy też poddać się od razu, ale jego ciało zadziałało instynktownie, chociaż pod nogami miał wyłącznie bezmiar oparów Zguby. Zaczął się szarpać i wić jak szalony, byle tylko wysmyknąć się z palców olbrzyma.
— Ty głupi szczylu! — zagrzmiał mu nad uchem głos pasujący mocą do rozmiarów dłoni. — Naprawdę chcesz, żebym cię puścił?
Zeke burknął coś w odpowiedzi, nikt go jednak nie słuchał. Wielkolud uniósł go i wciągnął na pokład drugiego sterowca. Chłopak starał się nie oddychać zbyt mocno, żeby nie wciągać do płuc wymiocin, którymi zapaskudził jakiś czas temu wizjer maski. Wisiał w powietrzu przed najwyższym człowiekiem, jakiego w życiu widział albo o jakim słyszał. Ten gigant musiał przykucnąć, by zmieścić się w otworze prowadzącym na pokład statku. Właz nie otwierał się na zawiasach — przesuwano go po specjalnych szynach umieszczonych na burcie i na pokładzie. Mężczyzna miał na twarzy dopasowaną maskę, bez wystających na zewnątrz urządzeń filtrujących. Wyglądał w niej jak łysy pies o długim pysku.
Zza jego pleców dobiegały rozgniewane głosy.
— Uwolnił się. Ten suczy pomiot własnoręcznie odciął haki!
— Przecież wiedzieliście, że ten złodziej to cholernie szczwany lis.
— Udało mu się podnieść tego dziwacznego ptaszka! Właśnie teraz! Mój okręt oddala się z każdą chwilą, ale ja go nie stracę! Słyszycie? Nie stracę mojego okrętu!
Wielkolud zostawił na moment wierzgającego chłopca i rzucił przez ramię:
— Już straciłeś swój cholerny statek, Hainey. Pogódź się z tym. Cały czas próbujemy go odzyskać. I spróbujemy raz jeszcze za chwilę.
— Dlaczego za chwilę, a nie teraz? — upierał się mówiący z głębi kabiny.
— Teraz nic nie możemy zrobić — odpowiedział mu inny głos, wysoki. — Ledwie lecimy, durniu.