— Lepiej wznieśmy się wyżej!
— Przecież się nie wznosimy. Opadamy.
Zza ramienia masywnego niczym górska przełęcz dobiegły kolejne słowa:
— Rodimer ma rację. Mamy uszkodzony statek i tracimy wysokość. Albo usiądziemy awaryjnie, albo się rozbijemy.
— Chcę odzyskać statek, słyszysz, Clay?
— Przede wszystkim nie powinieneś pozwolić, by ci go ktoś ukradł, Crogg. Ale chyba wiem, dokąd oni zmierzają. — Spojrzał znów na Ezekiela trzymanego wciąż nad wirującą w dole zawiesiną, która zalewała ledwie widoczne w dole miasto. — Nieprawdaż?
— Nie — warknął chłopak. Zabrzmiało to, jakby się dąsał, lecz tak naprawdę chodziło tylko o to, że dławił się, trzymany tak dziwacznie, nie mając możliwości zaczerpnięcia tchu przez zarzygane filtry. — Nie wiem, gdzie oni lecą.
— Śpiewasz nie tę piosenkę, którą chcielibyśmy usłyszeć — stwierdził wielkolud, poruszając nadgarstkiem, jakby zamierzał poluzować chwyt.
— Nie! — zawołał chłopak. — Proszę. Naprawdę nie mam pojęcia, gdzie oni lecą!
— Jak to możliwe, skoro jesteś członkiem załogi?
— Nie jestem. Mieli mnie wywieźć z miasta! Naprawdę. Proszę mnie puścić! Ale w środku statku! Proszę! Robi mi pan krzywdę. Ręka mnie boli.
— I powinna. To nie masaż leczniczy ani naciąganie stawów — rzucił mężczyzna, lecz już znacznie łagodniejszym tonem. Wniósł Zeke’a do kabiny z taką łatwością, jakby przenosił kota z kosza do kosza. Cały czas patrzył jednak na niego dziwnie.
Wymierzył długi jak nóż kuchenny palec prosto między oczy Ezekiela i powiedział:
— Nawet nie drgnij, jeśli ci życie miłe.
— Zastrzel gnojka, jeśli nie zechce gadać — poradził właściciel najbardziej poirytowanego głosu.
— Zamknij paszczę, Crog. Za kilka minut wyśpiewa wszystko, co wie. Teraz musimy się zająć posadzeniem tego ptaszka, zanim sam rąbnie o ziemię. — Zasunął właz i zasiadł na wielgachnym fotelu przed szybą imponujących rozmiarów. Obejrzał się na Zeke’a i dodał: — Ja nie żartowałem, chłoptasiu. Widziałem, jak rzuciłeś nóż, ale jeśli ukryłeś jeszcze jakąś broń, to marnie będzie z tobą. Za kilka minut dokończymy rozmowę.
Ezekiel przykucnął na podłodze. Zaczął rozmasowywać obolałe ramię i rozciągać mięśnie karku.
— Nie mam pojęcia, gdzie lecą — zapewnił olbrzyma. — Wsiadłem na pokład tamtego sterowca nie dalej jak godzinę temu. Nie wiem o nich nic.
Biorąc pod uwagę umiejscowienie fotela oraz to, że przemawiał w imieniu pozostałych członków załogi, Zeke uznał, iż ma do czynienia z kapitanem jednostki.
— Doprawdy? — zdziwił się wielkolud. — Popilnuj go, Fang.
Z cienia wysunął się szczupły mężczyzna, którego Ezekiel do tej pory nie zauważył. Był Chińczykiem. Miał na twarzy maskę przeciwgazową i pilotkę z wycięciem na spory warkocz oraz prostą mandaryńską bluzę, tak charakterystyczną dla jego ziomków. Zeke przełknął głośno ślinę. Po części z poczucia winy, po części ze strachu.
— Fang? — zapytał piskliwie.
Chińczyk nie skinął głową, nie drgnął też ani nie mrugnął okiem. Nie poruszył się nawet wtedy, gdy statek zanurkował w kierunku ziemi. Wydawać się mogło, że jego stopy wrosły w deski pokładu. Utrzymywał pion i spokój jak woda wypełniająca przechyloną wazę.
— Ja tylko chciałem opuścić to miasto — mruczał Zeke do siebie, ponieważ nikt nie chciał go słuchać. — Ja tylko…
— Trzymajcie się — ostrzegł raczej, niż rozkazał kapitan.
To była dobra rada, ponieważ zaczynali opadać po coraz ciaśniejszej spirali.
— Wysiadły hamulce powietrzne — zameldował ktoś z załogi z wymuszonym spokojem.
— W ogóle nie działają? — zapytał wielkolud.
— Nie, ale…
Sterowiec otarł się o ścianę budynku, wydając koszmarny zgrzyt rozrywanego metalu. Zeke słyszał trzask kolejnych szyb, które pękały pod naporem przesuwającej się w dół masy.
— Zatem kompensujcie dyszami.
— Nie mam kontroli nad prawą.
— No to wkręcimy się w ziemię jak nie przymierzając korkociąg. Wykonać!
Do uszu chłopaka dotarł ogłuszający ryk. Chciałby się czegoś chwycić, ale nie widział niczego stosownego. Przywarł więc do pokładu, rozkładając szeroko ręce i próbując znaleźć jakieś oparcie dla stóp. Udało mu się przy okazji kopnąć Fanga, który stał tam, gdzie mu kazano, lekceważąc ostrzeżenie kapitana.
— Schodzimy, chłopaki — poinformował spokojnie wielkolud.
— Dwa razy jednego dnia! — żachnął się czarnoskóry mężczyzna w granatowej bluzie, zdaje się, że Crog. — A niech mnie!
— Gdybym wiedział, że jesteś takim szczęściarzem, nie proponowałbym ci podwózki — zapewnił go kapitan.
Ziemia zbliżała się błyskawicznie. Po każdym niekontrolowanym obrocie przed szybą pojawiał się ten sam punkt miasta, tylko znacznie lepiej widoczny, co zwiastowało rychłe, ale i twarde lądowanie.
— Gdzie ten fort? — denerwował się olbrzym. Po raz pierwszy w jego głosie pojawiła się nutka niepokoju, a kto wie, czy nawet nie strachu.
— Na szóstej.
— Od czego licząc? Gdzie?
— Tam.
— Widzę — przyznał nagle i pociągnął dźwignię nad swoją głową. — Mam nadzieję, że nikogo tam nie ma.
— Jeśli ktoś był, już dawno usłyszał, że nadlatujemy — odparł człowiek siedzący w fotelu pierwszego oficera. — Jeśli nie zdążył zwiać do tej pory, sam sobie jest winien. — Dodałby coś jeszcze, lecz w tym właśnie momencie statek zadarł ostro dziób, zwalniając mocno i nieomal wywijając koziołka. Po tym manewrze przez przednią szybę widać było wyłącznie zasnute Zgubą niebo.
Zeke był pewien, że znów zwymiotuje, i pewnie zrobiłby to, gdyby miał więcej czasu. Dno gondoli otarło się o ziemię. Uderzenie było na tyle mocne, że mało brakowało, a sterowiec odbiłby się od niej. Niestety, ugrzązł na dobre i rozorał ziemię na przestrzeni kilkudziesięciu jardów, zanim zdołał się zatrzymać w jakimś kompleksie budowli.
Gdy świat przestał w końcu drżeć, a gondola zamarła w miejscu mocno przechylona na jedną burtę, Zeke wstał niezdarnie i chwycił się za głowę.
Coś mokrego poczuł przez rękawicę, bez patrzenia wiedział, że to krew. Wyczuwał spore rozcięcie na skórze, głębokie i poszarpane. Zdawał sobie sprawę, że musi wyglądać okropnie. Być może zabił się podczas tego awaryjnego lądowania, rozbijając czaszkę o gródź, właz czy w co tam nią trafił podczas tego szalonego szusu. Czy to właśnie powiedzą jego matce? Że jej syn zginął podczas katastrofy statku powietrznego gdzieś na terenie miasta za murem, gdzie pod żadnym pozorem nie powinno go być?
Starał się porzucić tę myśl, ale przejmujący ból nie pozwolił na to. Stopy odmówiły mu posłuszeństwa, nie chciały się opierać o deski pokładu. Zatoczył się z jedną ręką przyciśniętą do rany i drugą wyciągniętą dla złapania równowagi, a może szukającą wyjścia.
Statek zatrzymał się z poważnym przechyłem na lewą burtę. Właz, którym Zeke dostał się do sterowni, został niemal całkowicie zniszczony. A to oznaczało, że wszyscy są uwięzieni w tej kabinie.
Tak sądził do chwili, gdy prostokątna klapa w podłodze otworzyła się z głośnym trzaskiem.
Rozdział 18
Uśmiech powoli znikał z twarzy Lucy.
— Czy mogę ci zadać pytanie?
— Oczywiście — odparła Briar, wysuwając obolałą dłoń spod zakurzonej kołdry. Pościel pachniała czystością, ale i… starością, jakby przeleżała długi czas w szafie i rzadko była używana. — O ile pozwolisz mi potem też o coś zapytać.