Rury znowu zapiszczały głośno, dając jej wymówkę. Wykorzystała ją skrzętnie i podjęła opowieść, dopiero gdy znów zapadła cisza.
— Powinnam go dobić. Byłam mu to winna. Tyle że za bardzo się bałam. Dotąd nie potrafię sobie tego wybaczyć. Ale dzisiaj jest już po sprawie i nie da się niczego naprawić. W każdym razie uciekłam na Przedmieścia i znalazłam kościół, w którym pozwolono mi modlić się i płakać.
— A co z ukąszeniem?
— Z ukąszeniem… — powtórzyła Lucy. — A tak… Ciało wokół rany zaczęło gnić, zakażenie rozszerzało się z każdym dniem. Trzy zakonnice przytrzymywały mnie, gdy ksiądz dokonywał pierwszej amputacji.
— Pierwszej? — zdziwiła się Briar.
— Tak. Początkowa operacja okazała się niewystarczająca. Obciął mi tylko dłoń do nadgarstka. Za drugim razem przyniósł porządniejszą piłę i odjęli mi rękę aż do łokcia. Za trzecim straciłam ją do reszty razem ze stawem barkowym. To w końcu załatwiło sprawę. Za każdym razem o mało nie umarłam z bólu. Rana jątrzyła się i paliła żywym ogniem przez wiele tygodni. Wtedy pragnęłam już tylko, by zakażenie pokonało mnie w końcu albo by ktoś skrócił moje męki jednym strzałem. Byłam zbyt słaba, by utrzymać broń w drugiej dłoni…
Zawahała się, a może była już po prostu zmęczona. Briar jednak drążyła temat.
— Co było potem? — zapytała.
— Jakoś wydobrzałam. Ale zanim jako tako doszłam do siebie, minęło z półtora roku. Gdy wyszłam ze szpitala, opętało mnie jedno pragnienie. Chciałam zakończyć męki Charliego. Zasłużył sobie na lepszy koniec, nawet jeśli miało to oznaczać wpakowanie mu kulki w oko.
— Wtedy stał już mur.
— Zgadza się. Niemniej można było się dostać do miasta więcej niż jedną drogą, co sama niedawno odkryłaś. Dotarłam na skażony teren kanałem odpływowym, jak twój syn. I zostałam tu.
— Nie do wiary… — Briar pokręciła głową. — A jak było z drugą ręką? No i z tym mechanizmem?
— Pytasz o drugą rękę? No tak. — Przekręciła się znów na materacu, głośno szeleszcząc kocem. Potem ziewnęła przeciągle i na koniec, zanim ponownie zamknęła usta, zdmuchnęła świecę stojącą obok jej łóżka. — Drugą rękę straciłam jakieś dwa lata później tutaj, w mieście. Eksplodowało jedno z nowych palenisk. Zabiło trzech obsługujących je Chińczyków i oślepiło czwartego. Ja dostałam w przedramię kawałkiem rozpalonego do białości metalu. I to wszystko.
— Rozumiem — odparła Briar, po czym pochyliła się i zgasiła swoją świecę. — To musiało być straszne. Tak mi przykro.
— Przecież to nie twoja wina — rzuciła w ciemności Lucy. — Jeśli już, to tylko moja, bo nie musiałam przesiadywać tam aż tak długo. A poza tym wtedy mieliśmy już naszego pokręconego doktorka, który mnie naprawił.
Briar usłyszała szelest świadczący o tym, że jej towarzyszka znów przewraca się na materacu. Lucy ziewnęła raz jeszcze, wydając przy okazji wysoki dźwięk kojarzący się z czajnikiem, w którym woda zaczyna dopiero wrzeć.
— Trochę to trwało, zanim wykombinował, jak powinna działać taka proteza. Narysował wiele planów i szkiców. Poskładanie mnie do kupy uznał za wielkie wyzwanie. A kiedy skończył robotę i pokazał mi swoje dzieło, byłam tak załamana tym widokiem, że się zaparłam: wolałabym umrzeć, niż je nosić. Wyglądało tak dziwacznie i ciężko. Wydawało mi się, że nigdy nie zdołam go podnieść, a co dopiero używać na co dzień. Nie powiedział mi jednak, jak chce je zmusić do działania. Zaproponował drinka, którego przyjęłam z wdzięcznością. Zgasłam jak zdmuchnięta świeca i obudziłam się, wrzeszcząc wniebogłosy. Doktor i jeden z jego pomocników przywiązali mnie do stołu operacyjnego i wywiercili mi dziurę w kości. Zwykłym wiertłem do drewna.
— Chryste, Lucy…
— To moje najgorsze wspomnienie. Nawet utrata rąk nie była takim koszmarem. Ale teraz… — Znów chyba się przewróciła z boku na bok albo spróbowała poruszyć ręką. Mechanizm zaklekotał głośno pod kocem. — Teraz cieszę się, że ją mam. Mimo że tak wiele mnie kosztowała.
Z tonu, jakim barmanka wypowiedziała ostatnie zdanie przed zaśnięciem, Briar wywnioskowała, że Lucy zapłaciła za protezę w sposób, który zupełnie się jej nie podobał. Było jednak zbyt późno, a i jej kleiły się już oczy, więc darowała sobie dalsze pytania. Odkąd przekroczyła mur, nic tylko biegała, wspinała się albo kryła w mroku. Co więcej, do tej pory nie udało jej się trafić na ślad syna, co mogło oznaczać — choć nie musiało — że nie żyje.
Gdy starała się uspokoić myśli, poczuła burczenie w żołądku i zdała sobie sprawę, że nie pamięta, kiedy ostatnio jadła. Na samo wspomnienie chleba jej żołądek usiłował opuścić ciało i udać się na poszukiwanie pożywienia. Nie miała pojęcia, gdzie tutejsi mieszkańcy trzymają żywność, postanowiła więc nie puszczać żołądka samopas, tylko zwinęła się w kłębek na łóżku, obiecując mu, że pierwsze co zrobi rankiem, to zapyta o śniadanie.
Briar Wilkes nie była specjalnie pobożną kobietą, nie wierzyła też zbyt mocno w Boga, którego imię przywoływała często nadaremno w swoich wypowiedziach. Niemniej gdy przymknęła oczy, starając się odciąć myśli od rytmicznie popiskujących rur, zaczęła się modlić o pomoc i o syna, który… z tego co wiedziała, mógł już nie żyć.
A potem się obudziła.
Było to tak nagłe przebudzenie, że przez moment myślała, iż nie zdążyła jeszcze zasnąć. Ale nie, wyczuwała w otoczeniu jakieś zmiany. Wytężyła słuch, lecz od łóżka jednorękiej barmanki nie dobiegały żadne szmery. Za to w szparze pod drzwiami widziała bladopomarańczową poświatę.
— Lucy? — wyszeptała.
Nie otrzymała żadnej odpowiedzi z sąsiedniego posłania, zaczęła więc obmacywać stoliczek, dopóki nie trafiła na świecę i leżące obok zapałki.
Słaby płomyk potwierdził jej podejrzenia: tak, była tu sama. Wgniecenie w kształcie półksiężyca wskazywało miejsce, gdzie jeszcze niedawno leżała Lucy. Rury przestały świszczeć, ale gdy Briar przyłożyła do jednej z nich wierzch dłoni, poczuła umiarkowane ciepło. Pokój był kompletnie pusty, wiedziała to, mimo że świeca nie potrafiła oświetlić go całego.