— Jak się nazywasz? — odezwał się w końcu mężczyzna z wyczuwalnym lekkim obcym akcentem.
— Ostatnio wszyscy mnie o to pytają — odparł Ezekiel, znając wszakże swoje położenie, a był zamknięty w tym ciasnym pomieszczeniu z nieznajomym silnym człowiekiem, dodał pospiesznie: — Jestem Zeke… Ezekiel Wilkes. Nie zamierzam nikomu utrudniać życia. Chciałem jedynie wydostać się z miasta. Filtry w masce mi się pozapychały, boję się, że nie przeżyję tutaj zbyt długo. Czy… może mi pan pomóc?
Raz jeszcze musiał poczekać na odpowiedź.
— Tak, mogę ci pomóc — stwierdził w końcu mężczyzna. — Chodź ze mną, Ezekielu Wilkesie. Znam kogoś, kto pewnie chętnie cię zobaczy.
— Mnie? Niby czemu?
— Z powodu twoich rodziców.
Zeke zamarł, serce w piersi waliło mu w takim tempie, że jego rytmiczne bicie zmieniło się w jednostajny ryk.
— Dlaczego? — wyszeptał. — Nie chcę nikomu przysparzać problemów. Przyszedłem tutaj w poszukiwaniu… Chciałem… Proszę pana, ja wiem, że mój tata narobił wam kłopotów i z pewnością nie jest dla was bohaterem, ale…
— Zdziwiłbyś się — przerwał mu mężczyzna łagodniejszym tonem. — Tędy, Zeke. — Wskazał ręką na schody i widoczny w dole korytarz.
Chłopak ruszył w ślad za nim na trzęsących się z wyczerpania, ran i strachu nogach.
— O czym pan mówi? Dlaczego miałbym się zdziwić? Kim pan jest? Znał pan mojego tatę?
— Jestem Yaozu i nigdy nie spotkałem człowieka nazwiskiem Leviticus Blue. Znam za to doktora Minnerichta, który na pewno zdoła ci wiele wyjaśnić. — Obejrzał się przez ramię, by spojrzeć Ezekielowi w oczy.
— Dlaczego miałbym go o coś pytać?
— Jesteś młodym człowiekiem — odparł Yaozu. — A młodzi ludzie w twoim wieku mają w zwyczaju kwestionować wpajane im zasady rządzące naszym światem. Wydaje mi się, że nasz doktor może być dla ciebie niezwykle interesującym… źródłem wiedzy.
— Słyszałem już o nim — przyznał ostrożnie Zeke.
— Od jak dawna przebywasz za murem? — zapytał Yaozu, skręcając za róg i zatrzymując się przed sporymi zdeformowanymi, ale i dobrze uszczelnionymi drzwiami. Podniósł skobel i popchnął je mocno. Grube skrzydło oderwało się z głośnym plaśnięciem od pokrytej smarem framugi.
— Nie wiem. Niedługo. Może dzień albo dwa — zgadywał Zeke, chociaż czuł się, jakby spędził tu co najmniej tydzień.
Yaozu przytrzymał drzwi i zaprosił go gestem, by przekroczył próg. Na ścianach po obu stronach umieszczono lampy, więc mógł odstawić świecę, którą oświetlał im drogę w mrocznych korytarzach.
— Wystarczy godzina za murami, żeby usłyszeć o naszym starym dobrym doktorze.
Zeke ruszył pod prąd mocnego chłodnego powiewu. Gdy wszedł do pomieszczenia, Yaozu natychmiast ruszył za nim.
— Jest tutaj kimś ważnym?
— Owszem, nawet bardzo ważnym — przyznał mężczyzna, lecz w jego głosie nie dało się wychwycić podziwu.
— A pan pracuje dla niego?
Mężczyzna nie odpowiedział od razu, ale gdy otworzył w końcu usta, Zeke usłyszał:
— Można tak powiedzieć. Mamy coś w rodzaju spółki. To wielki człowiek, który okiełznał elektryczność, mechanikę i parę.
— A jaka jest pańska rola?
— Moja? — Prowadzący Zeke’a mężczyzna mruknął coś pod nosem. Zabrzmiało to jak „hm” albo stłumione „och”. — Jestem biznesmenem — dodał zaraz. — To ja utrzymuję spokój w mieście, by doktor mógł pracować nad swoimi projektami. Za następnymi drzwiami będziesz mógł zdjąć maskę — zmienił temat. — Są hermetycznie zamknięte. Staramy się oszczędzać czyste powietrze.
— Rozumiem.
Zeke obserwował, jak Yaozu otwiera kolejne drzwi ukryte za kurtyną z pasów skóry. Za nimi ujrzał nie kolejny korytarz, tylko niewielkie pomieszczenie oświetlone lampami wiszącymi w każdym kącie.
— Czyli jest pan kimś w rodzaju stróża prawa w tym mieście?
— Można tak powiedzieć.
— Mój dziadek też był stróżem prawa.
— Wiem — odparł Yaozu. Zamknął drzwi za sobą i ściągnął maskę, odsłaniając idealnie łysą głowę i gładką twarz człowieka, który równie dobrze mógł mieć dwadzieścia, jak i pięćdziesiąt lat. Zeke nie był w stanie odgadnąć jego wieku. — Możesz zdjąć maskę, ale uważaj — wskazał palcem głowę chłopca — Zdaje się, że jesteś poraniony.
— Jakie szczęście, że macie tutaj doktora.
— To prawda. Chodź, zaprowadzę cię do niego.
— Teraz?
— Teraz.
Zeke nie usłyszał w głosie mężczyzny prośby. To był rozkaz, któremu nie mógł się przeciwstawić. Bał się. To chyba oczywiste, że musiał się bać po tym, co Angelina wypluła z siebie w gniewie. W zachowaniu tego nieziemsko spokojnego Chińczyka także było coś mocno niepokojącego, aczkolwiek nie potrafił powiedzieć dlaczego. Yaozu odnosił się do niego bardzo uprzejmie, lecz stalowy uścisk jego ręki i twardość w głosie nie pozostawiały złudzeń — z takimi ludźmi nie da się negocjować.
Ten człowiek oczekiwał, że jego polecenia będą wykonywane, ale Zeke nie należał do chłopców, którzy słuchają rozkazów.
Nie chciał jednak nawet myśleć, co by było, gdyby zaczął się stawiać temu człowiekowi albo uciekać, zwłaszcza teraz, gdy czuł przy każdym oddechu kłujący ból w klatce piersiowej. Musiał odłożyć te rozważania na później. Przyjdzie czas na układanie planu ucieczki, teraz musi nade wszystko ściągnąć maskę. A to może nie być takie łatwe.
Rany wokół pasków uprzęży swędziały go i piekły, jakby ktoś posolił mu je złośliwie, w końcu jednak udało mu się rozpiąć wszystkie sprzączki i odsunąć wizjer i filtry od twarzy. Rzucił maskę na podłogę i zaczął drapać zaczerwienienia na policzkach i czole.
Yaozu chwycił go za rękę i odciągnął ją od podrażnionej skóry.
— Nie drap. Tylko pogorszysz sprawę. Doktor da ci maść, która złagodzi swędzenie. Pierwszy raz nosisz maskę?
— Tak, po raz pierwszy miałem ją na twarzy dłużej niż kilka minut — przyznał Zeke, opuszczając ręce, mimo że nadal miał ogromną ochotę się drapać.
— Rozumiem. — Yaozu podniósł jego maskę i obejrzał ją dokładnie, wywracając na lewą stronę, zwłaszcza okolice filtrów i wizjery.
— To stary model — zauważył. — I wymaga czyszczenia.
— Nie musi mi pan mówić — żachnął się chłopak. — Gdzie teraz idziemy? — zapytał.
— Nad dół. Do podziemi dawnego dworca, których tu wcześniej nie było. — Obrzucił Zeke’a taksującym spojrzeniem, zauważając znoszone ubranie i długie zmierzwione włosy. — Coś mi się wydaje, że warunki mogą ci się wydać wyjątkowo luksusowe.
— Luksusowe?
— Tak. Stworzyliśmy tam prawdziwy dom. Zdziwisz się, jak go zobaczysz.
— Na razie widziałem pod ziemią głównie obraz nędzy i rozpaczy — mruknął Zeke.
— Ale na stacji jeszcze nie byłeś?
— Nie.
— W takim razie pozwól, że pierwszy cię tam zaproszę. — Podszedł do ściany i nacisnął dźwignię.
W miejscu, którego Zeke nie widział, zachrzęściły łańcuchy i zaterkotały koła zębate. Ściana na wprost nich przesunęła się w bok, odsłaniając wspaniale umeblowany, zalany jasnym blaskiem pokój.
Pełno w nim było marmurów, mosiądzu oraz krzeseł z polerowanego drewna obitych miękkimi atłasami. Podłogę wyłożono mozaiką z kamienia i metalu. Odbijały się w niej wszystkie źródła światła, refleksy rzucane przez kryształy i płomienie świec. Niemniej im dłużej Zeke przyglądał się światłom, tym większej nabierał pewności, że nie ma do czynienia z płomieniami. Na kopulastym jasnym sklepieniu nie było nawet śladu po okopceniach.