Pierwsze pytanie zadał, jak tylko uspokoił oddech, a ściana wróciła na swoje miejsce.
— Co to za lampy na ścianach? Co je zasila? Nie czuję gazu, nie widzę dymu.
— Może dlatego, że są zasilane przyszłością. — Odpowiedź była nader enigmatyczna, ale nic nie wskazywało na to, że Yaozu nabija się z Ezekiela. — Chodź. Przydzielę ci pokój i załatwię kąpiel. Zapytam doktora, czy nie znajdzie gdzieś nowego ubrania oraz czegoś do jedzenia i wody. Masz za sobą ciężkie dni, podczas których nie obchodzono się z tobą zbyt delikatnie.
— Dzięki — odparł Zeke, choć niezupełnie to miał na myśli. Spodobała mu się jednak wizja jedzenia, był też potwornie spragniony, chociaż zrozumiał to, dopiero gdy usłyszał słowo „woda”.
— Jak tu ładnie — dodał. — Miał pan rację. Jestem zaskoczony… Ten salon robi niesamowite wrażenie.
— Doprowadzenie go do tego stanu nie było trudne. Te pomieszczenia nie pełniły nigdy roli dworca kolejowego. Nie zdążono ich ukończyć przed nadejściem Zguby. Doktor i ja wykończyliśmy pewną ich część, nazywaną od tamtej pory poczekalnią, wykorzystując materiały zgromadzone na budowie. Wcześniej też wyglądała świetnie, ale potrzebowała kilku kosmetycznych poprawek.
— Wskazał głową na kopułowate sklepienie ozdobione ciągiem rur i wiatraków. W tym momencie nie obracały się w ogóle, lecz Zeke wiedział, że gdy wirują z pełną prędkością, wydają niezwykle miłe dla ucha brzmienie.
— Czy to system napowietrzania?
— Zgadza się. To nawiewy powietrza. Te wentylatory działają tylko kilka godzin dziennie, co w zupełności wystarcza. Sprowadzamy powietrze znad miasta, z bardzo wysoka. Nasze rury i węże sięgają ponad mur. Dzięki nim możesz tutaj swobodnie oddychać. Ale nie traktujemy tej części podziemi jak pomieszczeń mieszkalnych. Nasze pokoje, kuchnie i pralnie są tam.
Zeke ruszył za nim z ogromną ochotą, pragnąc zobaczyć resztę tego kompleksu. Zanim jednak opuścili rozświetloną poczekalnię o wysokim łukowatym sklepieniu, w której znajdowało się tyle wygodnych krzeseł, dostrzegł na przeciwległej ścianie kolejne drzwi. One też były zabezpieczone smarem i pasami materiału, jak wszystkie inne, na jakie Zeke trafiał za murem, od pozostałych wszakże różnił je jeden istotny szczegół — wzmacniały je ciężkie sztaby i wielkie zamki.
Yaozu zaprowadził Ezekiela na platformę wielkości sporej szopy i zamknął za sobą niską kratę. Gdy pociągnął za dźwignię zamocowaną na łańcuchu, z oddali znów dobiegł klekot uderzającego o siebie metalu.
Platforma zaczęła opadać z taką gracją, jakby do tego właśnie została stworzona. Jazda nią w niczym nie przypominała ewolucji, jakie wykonywały pikujące statki powietrzne.
Zeke mimo to chwycił się mocno kraty.
Kiedy platforma stanęła, Yaozu położył rękę na ramieniu chłopca i otworzywszy drzwi, poprowadził go w głąb korytarza, w którym widać było szeregi drzwi po obu stronach. Wszystkie pomalowano na czerwono, wszystkie miały też na wysokości oka wizjery wielkości pensowej monety, którymi można było wyglądać na zewnątrz, a może zaglądać do środka.
Drzwi na samym końcu korytarza otworzyły się bez użycia klucza, gdy do nich podeszli, co skonfundowało mocno wystraszonego chłopaka. Czy powinien czuć ulgę na myśl, że nie zostanie tu uwięziony? A może niepokój z powodu braku prywatności?
Na szczęście sypialnia okazała się o wiele lepiej urządzona niż pokoje tego typu, jakie miał okazję widzieć do tej pory. Na łóżku z grubym materacem leżały puchate poduszki i kołdry. Światła dostarczały trzy lampy, jedna większa zwisała z sufitu, dwie mniejsze stały na nocnych stolikach. W głębi Zeke dostrzegł kotarę na długim karniszu. Wydało mu się, że dziwnie nie pasuje do tego miejsca.
— Rzecz jasna tutaj nie ma okien — wyjaśnił Yaozu, widząc jego zdziwione spojrzenie. — Znajdujemy się dwa piętra pod ziemią. Doktor lubi po prostu widok zasłon. Rozgość się, proszę. W rogu masz misę i wodę do obmycia. Skorzystaj z niej. Przekażę doktorowi, że jesteś naszym gościem. Sądzę, że osobiście opatrzy ci rany.
Zeke zaczął się myć w miednicy, w której woda po kilku minutach zrobiła się czarna jak sadza. Gdy uznał, że jest już wystarczająco czysty, obszedł cały pokój, dotykając po drodze wszystkich tych cudnych bibelotów. Zajęło mu to dłuższą chwilę. Yaozu nie kłamał: w pokoju nie było okna, nawet zamurowanego, tylko pokryta tą samą tapetą równa ściana.
Postanowił sprawdzić drzwi.
Gałka przekręciła się bez problemu. Drzwi otworzyły się z cichym zgrzytem i chłopak mógł wysunąć głowę na korytarz, ale nie zobaczył nic nowego prócz kilku etażerek stojących pod ścianami i szerokiego grubego chodnika ciągnącego się od początku do końca pomieszczenia. Platforma windy wciąż znajdowała się na tym poziomie, a jej drzwi pozostały otwarte.
Przesłanie było jasne: mógł opuścić to miejsce, gdyby wiedział, jak uruchomić mechanizm, a nade wszystko gdyby tego chciał. Chyba że oni chcieli, aby tak to wyglądało. Zeke podejrzewał, że gdyby tylko wszedł na platformę, wszędzie zawyłyby alarmy, a w jego kierunku z tuzina ukrytych wyrzutni poleciałyby zatrute strzałki.
Wątpił, by ta wizja mogła się ziścić, ale na wszelki wypadek postanowił nie zbliżać się do platformy, która go tu przywiozła.
Moment później zauważył, że Yaozu zabrał jego maskę, i sytuacja od razu wydała mu się klarowniejsza.
Usiadł na skraju łóżka. Materace były miększe i bardziej sprężyste niż wypchane pierzem sienniki. Zakołysały się, gdy na nie opadał. Nadal chciało mu się pić, lecz zabrudził jedyną wodę, jaką miał w pokoju. Głowa go bolała, nie znał zaś sposobu, by temu zaradzić. Czuł głód, nie znalazł wszakże niczego, czym mógłby go zaspokoić. Podsumowując swoją sytuację, doszedł do wniosku, że nie głód jest jego największym problemem, tylko skrajne wyczerpanie.
Podciągnął nogi na łóżko, nie zdejmując butów. Zwinął się w kłębek, przyłożył głowę do poduszki i zamknął oczy.
Rozdział 20
Briar wyszła, by się umyć, a gdy wróciła, Lucy siedziała na krześle, trzymając mechaniczną rękę na stole. Wokół niej leżały bolce, kółka i śruby. Młody Chińczyk, może odrobinę starszy od Ezekiela, pochylał się nad nadgarstkiem, trzymając w dłoniach oliwiarkę i szczypce.
Spojrzał na Briar przez osobliwe okulary z dodatkowymi ruchomymi soczewkami zamontowanymi po obu stronach.
— Briar! — wykrzyknęła zadowolona Lucy, starając się jednak nie poruszyć naprawianą ręką. — To Huojin, ale mówimy mu Huey. Zdaje się, że to mu zupełnie nie przeszkadza.
— Nic a nic — mruknął Chińczyk.
— Witaj… Huey — odezwała się Briar. — Jak ci idzie naprawa tej ręki?
Pochylił się mocniej nad otwartym przedramieniem, ustawiając głowę pod takim kątem, by lepiej widzieć odsłonięte części mechanizmu.
— Nieźle, ale i nie za dobrze. Ta ręka jest cudem techniki, z tym że to nie mój wynalazek i nie ja ją skonstruowałem. Muszę to wszystko najpierw porozgryzać — wyjaśnił. Mówił po angielsku z lekkim obcym akcentem, lecz całkiem dobrze i zrozumiale. — Gdybym miał dostęp do miedzianych rurek, chyba mógłbym sobie poradzić z naprawą. A tak muszę improwizować.
— Improwizować! Słyszałaś go? — Lucy wybuchnęła śmiechem. — Uczył się angielskiego z książek. Kiedy był mniejszy, ćwiczył go na każdym, na kogo trafił. A teraz mówi o wiele poprawniej niż większość pacanów, których znam.