— Dziękuję za te miłe słowa — powiedziała i na tym zakończyła rozmowę. Żadnych pytań więcej. Wolała słuchać ciszy niż kolejnych łgarstw.
— Powiedz, czego tu właściwie szukasz?
— Jakiegoś znaku — odparła. — To znaczy śladów mojego syna. Czegoś, co mogłoby wskazywać, że tutaj był.
— Na przykład czego?
Rozmyślała nad odpowiedzią, wspinając się po osypisku. Nad jej głową obok postrzępionej krawędzi zapadniętego bruku wisiały resztki spróchniałych desek, którymi kiedyś wykładano chodniki. Drzazgi z nich sypały się jej na rondo kapelusza. Wiatr ucichł, wokół panowała idealna cisza. Czuła się, jakby stanęła na dnie zastałego stawu. Kłęby żółtawej zawiesiny wisiały, gdzie tylko spojrzała.
Przeraziła ją nawet myśl, że lada moment świat zamrze i zostanie uwięziona w tej mgle jak owad w bursztynie.
— Na przykład czegoś, co wygląda inaczej niż za twoją ostatnią bytnością tutaj — odparła. — Nowe odciski stóp czy coś w tym rodzaju. Sama nie wiem. Musisz mi mówić, co widzę, bo nie bardzo się orientuję w tej okolicy. Gdzie my właściwie jesteśmy?
— W miejscu, którym kiedyś sunął Kościotrzep. Jakiś czas później ulica się zapadła. Stoimy teraz na jej resztkach, ale tam — wskazał palcem w górę — jest ta część dzielnicy, która ocalała. Bruk, chodniki i wszystko, co przetrwało katastrofę przed szesnastu laty.
— Niesamowite — mruknęła. — Strasznie tu ciemno. Prawie nic nie widzę.
— Przepraszam, powinienem zabrać lampę.
— Nie musisz przepraszać — zapewniła.
Ruszyła w kierunku przeciwległego krańca zapadliska i zobaczyła przed sobą niemal okrągły, choć mocno poszarpany wylot tunelu, który prowadził w głąb ziemi. Nie potrafiła przebić panujących w nim ciemności, więc nie wiedziała, czy gdzieś prowadzi czy zaraz się kończy.
— Halo! — zawołała bez wielkiego przekonania. Zdziwiłaby się mocno, gdyby usłyszała jakąś odpowiedź, ale ta nie nadeszła.
— Możemy wyjść na poziom ulicy, jeśli chcesz — odezwał się Squiddy. — Tędy. — Poprowadził ją wąską ścieżką, wskazując deski i cegły, które zostały mocno przytwierdzone do ściany zapadliska.
— Stromo tu, ale w miarę bezpiecznie. Z góry będzie lepszy widok.
— Świetnie. Idę za tobą.
Wspiął się na górę bez większych problemów, zwinnie i szybko, jakby miał o połowę lat mniej niż w rzeczywistości. Nie zatrzymał się nawet na moment, dopóki nie stanął na krawędzi urwiska przodem do mrocznej dziury. Briar szła tuż za nim, przyjęła bez wahania jego dłoń, gdy zaoferował jej pomoc. Wciągnął ją na ulicę i wyszczerzył zęby w hełmie.
— Pięknie tu, nieprawdaż?
— O tak.
Gdyby ktoś kazał jej opisać to, co zobaczyła, na pewno nie użyłaby słowa „pięknie”. Gdyby nie znała tak dobrze tej historii i nie wiedziała, gdzie jest, pomyślałaby, że to miasto padło jakiś czas temu ofiarą wojny. Rozpościerająca się przed nią panorama równie dobrze mogła być efektem jakiegoś gigantycznego wybuchu czy innej plagi bożej. Tam gdzie kiedyś znajdowały się skarbce pełne gotówki i budynki wiecznie pełne ludzi, teraz widniała szeroka głęboka szrama w ziemi. Powoli zabliźniająca się rana, którą z czasem wypełniało coraz więcej gruzu z walących się resztek ścian.
Zauważyła coś, co skojarzyło się jej ze stosem rzecznych otoczaków, ale gdy przyjrzała się dokładniej, zrozumiała, że to ludzkie czaszki, pokruszone i poszarzałe. Stoczyły się w płytkie zagłębienie i spoczywały z dala od reszty zapomnianych ciał.
Briar musiała walczyć o każdy oddech. Po ostrzeżeniu wypowiedzianym przez Squiddy’ego nie dziwiło jej to jednak. Niemniej wciągnięcie tu wystarczającej ilości powietrza do płuc wiązało się z niemałym wysiłkiem, filtry zapychały się błyskawicznie gęstą zawiesiną Zguby. Czuła się, jakby musiała oddychać, mając na twarzy gruby materac.
Jakim cudem ma się dowiedzieć, czy jej syn się pojawił w tym piekielnym miejscu?
Spoglądając w dół rozpadliny, nie widziała żadnych ścieżek ani szlaków, nie potrafiła nawet dostrzec tego, którym się tutaj dostali. Na takim rumowisku nie sposób zostawić odcisku stopy. Nawet słoń przedostałby się tędy, nie zostawiając po sobie żadnych śladów.
Zalała ją fala bezradności. Zadrżała pod jej naporem, ale szybko zebrała wszystkie siły, by ją odeprzeć, chwytając przy okazji każdą myśl pozwalającą na zachowanie nadziei. Zabrakło jej jednak pomysłów. Nie byłaby w stanie namierzyć nawet całej armii Ezekielów, którzy by tędy przeszli. Dlatego wmawiała sobie nieustannie, że nie, nie może wskoczyć do tego mrocznego tunelu o tak wielkim przekroju, że dałoby się w nim postawić spory dom. Jej Zeke nie kona, dusząc się z braku powietrza, gdzieś na dnie dziury wyrytej przez jego ojca, zanim chłopak przyszedł na świat. Nie, przecież musiał wiedzieć, że tutaj nie da się zbyt długo oddychać. Nie, nie i jeszcze raz nie.
— Nie było go tutaj — powiedziała, a jej słowa odbijały się echem we wnętrzu maski.
— To chyba dobrze? — zapytał Squiddy. Jego krzaczaste brwi drgnęły nerwowo za szkłem wizjera. — Wolałabyś, żeby go tutaj nie było, co?
— To prawda — przyznała.
— Możemy tu wrócić jutro o świcie. Wtedy da się zajrzeć do tunelu. To nie zajmie wiele czasu. Jeśli nawet udało mu się tam zejść, nie oddalił się zbyt daleko.
— Może — pisnęła. — Tak. Nie wiem. Może. Robi się ciemno — dodała, ponieważ nie potrafiła się zdecydować na jedną odpowiedź. — Która godzina?
— Tutaj zawsze jest ciemno — odparł. — Nie mam pojęcia, która godzina. Za to jestem pewien, że zbliża się pora lunchu. Co zamierzasz teraz zrobić?
Na to pytanie też nie znała odpowiedzi. Ale spróbowała ją znaleźć.
— A masz jakiś pomysł? Gdzie powinniśmy się jeszcze rozejrzeć? Czy tu w pobliżu są jeszcze jakieś kryjówki albo miejsca, gdzie dostarczane jest czyste powietrze?
Pękaty baniak obracał się tam i z powrotem, gdy Squiddy omiatał wzrokiem najbliższą okolicę.
— Chyba nie mam żadnego pomysłu. Najbliższym miejscem, gdzie można swobodnie oddychać, jest noclegownia tutejszych Chińczyków. Trzymają się blisko swojej dawnej dzielnicy, to w tamtym kierunku — wskazał ręką.
— A doktor Minnericht?
— Tam mieszka. — Przesunął rękę o jakieś dziewięćdziesiąt stopni. — Mniej więcej w takiej samej odległości. Tunele, z których wyszliśmy, są tu jedynym schronieniem z dostępem do czystego powietrza, ale wątpię, żeby wszedł do nich ktoś, kto nie ma pojęcia o ich istnieniu.
W mroku majaczyło miejsce, gdzie opuścili podziemia.
— Nie wątpię, że masz rację — przyznała Briar, ciesząc się, że Squiddy nie może dostrzec wyrazu jej twarzy, tak samo jak ona nie widziała jego oblicza.
Wrócili razem na dno tunelu, mając nad głową stopniowo ciemniejące bure sklepienie nieba. Drzwi zamknęły się za nimi z głośnym cmoknięciem, odcinając oświetlany przydymionym światłem płomieni świat machin od śmiertelnego zagrożenia.
— Przykro mi — powiedział Squiddy, nie zdejmując hełmu, ponieważ nie minęli jeszcze przepisowych dwóch barier. — Chciałem znaleźć jakieś jego ślady. Szkoda, że się nie udało.
— Dzięki, że zabrałeś mnie na górę — odparła. — Nie musiałeś tego robić, dlatego tym bardziej jestem wdzięczna. Chyba już pójdę. Sprawdzę, jak się miewa Lucy. Jeśli nadal ma na to ochotę, może pójdziemy odwiedzić tego waszego doktorka.