— Nie, nie — zapewniła. — Pójdziemy dzisiaj, teraz. Pozwól mi tylko wymienić filtry. Te nie były świeże, więc wątpię, by wytrzymały drugą wycieczkę w te okolice.
— No tak, jasne. Mam nadzieję, że Squiddy ostrzegł cię przed tym.
— Oczywiście — zapewniła ją Briar, wykręcając stare filtry i wkładając na ich miejsce całkiem nowe. — Był naprawdę dobrym przewodnikiem i bardzo się cieszę, że mogłam iść tam w jego towarzystwie.
— Szkoda tylko, że nie udało się znaleźć twojego syna — powtórzył.
— To akurat nie twoja wina. Warto było jednak spróbować. Teraz nie mam już żadnych sensownych tropów prócz samego Minnerichta. — Nałożyła przykrywkę na komorę filtra i wcisnęła ją.
— Mam ci pomóc nieść plecak? — zapytała Lucy.
— Nie, kochanie, nie trzeba. Ale zapytaj za jakąś godzinę, może zmienię zdanie.
Perspektywa wyjścia na zewnątrz działała kojąco, aczkolwiek Briar nie wiedziała, z czego jednoręka kobieta może się tak cieszyć. Poczucie własnego kalectwa w tak niebezpiecznym środowisku powinno ją raczej przytłaczać.
— Skoro zamierzacie wyjść na zewnątrz — rzucił tymczasem Squiddy — nie będę was zatrzymywał i wrócę do siebie. W pokoju po zachodniej stronie kotłowni toczy się ostra gra. Chińczycy co rusz muszą biegać po kolejne złote przedmioty. Może nie wygram żadnego, ale przynajmniej sobie na nie popatrzę. — Znów wyszczerzył zęby.
— W takim razie ruszaj, wracaj do Skarbców. A my ruszamy do siedziby doktorka. Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, powinnyśmy wrócić przed nocą — oświadczyła Lucy.
Squiddy zniknął w tunelu, którym przyszła jednoręka kobieta, za brązowymi pasami skóry, spiesząc do kart i znajomych czekających na niego w tunelach, a one, stojąc obok siebie, słuchały jego cichnącego w oddali człapania.
Rozdział 21
Gdy Squiddy zniknął im z oczu, Lucy odwróciła się do swojej towarzyszki.
— Gotowa? — zapytała.
— Oczywiście. Prowadź… — odparła Briar, obserwując nerwową szamotaninę jednorękiej barmanki. — Mam ci pomóc z maską?
— To chyba dobry pomysł.
Dopasowała miękką część twarzową, by ściśle przylegała do policzków Lucy, i pozapinała sprzączki za uszami. Zauważyła, że jej jednoręka przyjaciółka zmieniła lekką maskę, którą miała przy sobie w barze, na znacznie solidniejszy model.
— Nie przyszczypałam ci przypadkiem włosów?
— Nie, dziecino. Jest dobrze. Wielkie dzięki. — Uśmiechnęła się dla dodania sobie odwagi, wyprostowała plecy i dodała jeszcze:
— Czas ruszać. Pomożesz mi przy otwieraniu drzwi tu i tam. Droga jest na tyle szeroka, że niemal cały czas będziemy mogły iść obok siebie, więc lepiej trzymaj się blisko mnie.
— Jak daleko musimy iść?
— Nie dalej niż milę. Z tym że będziemy się wspinać po schodach i czołgać po różnych ciasnych korytarzach, więc można powiedzieć, że zmęczymy się jak po przejściu dwóch mil.
Lucy nie żartowała. Nie mogła też utrzymać lampy w uszkodzonej ręce, Briar zatem musiała ją wziąć od niej i oświetlać drogę. Przez plątaninę tuneli, zapór i kotar dotarły do pomieszczenia z rozklekotanymi schodami za uszczelnionymi drzwiami. Briar otworzyła je i ruszyła w górę, mając cały czas na oku idącą za nią Lucy. Mechaniczna ręka barmanki znów zaczęła przeciekać i nie nadawała się do niczego.
Briar spełniła prośbę Lucy i przywiązała jej rękę do ciała najsilniej, jak potrafiła. Od tej pory to ona szła przodem, gdy trafiały na jakieś zwężenie. Przedostając się z jednego budynku na dach następnego, zmierzały coraz dalej na południe, aż w końcu dotarły tak blisko muru, że po wyjściu na kolejny dach ujrzały nad sobą jego mroczny kształt przesłaniający sporą część nieba.
— Gdzie jesteśmy? — zapytała Briar.
Ten dach nie przypominał poprzednio mijanych miejsc. Dziury połatano w nim kawałkami sklejki i mocno już pordzewiałymi metalowymi słupkami. Nad głowami natomiast miały ciąg trapezów, na których powieszono wąskie kładki przesuwane pociągnięciami dźwigni.
— Ten budynek? Nie wiem. Zdaje się, że kiedyś był tutaj hotel. A teraz… cóż, to coś w rodzaju stacji kolejowej. Nie twierdzę bynajmniej, że mamy tu jakieś pociągi, bo nigdy nie było żadnego, ale…
— Ale to taki wasz rozjazd — podsumowała Briar.
Cofnęła się kilka kroków od zbitej z płyt wiórowych tablicy wielkości solidnego wozu i uniosła wyżej latarnię, by odczytać namalowane czerwoną farbą napisy. Była tam lista nazw i wskazujące kierunek strzałki.
— Widzisz? — rzuciła Lucy, wskazując na tę swoistą mapę. — Chcemy się dostać na King Street. Strzałka obok nazwy wskazuje, którą kładkę należy przyciągnąć.
— Czyli tę tu… po prawej.
— Nie, następną, widzisz? Tam jest dźwignia. Pociągnij ją z całych sił.
Briar przymierzyła się do drążka, który kiedyś był zwykłym kijem od miotły. Teraz miał barwę zieloną, identyczną jak strzałka na planie, co było całkiem sensownym pomysłem, uznała. Gdzieś nad jej głową zagrzechotał przesuwający się łańcuch, odgłosowi temu towarzyszył jęk protestu wydawanego przez pordzewiały metal. Briar zauważyła ostre kontury czegoś ciemnego przemykającego jej nad głową. Gdy podłużny kształt opadł niżej, zrozumiała, że to polana smołą szeroka deska.
— Bez obaw, nie jest lepka — poinformowała Lucy, zanim Briar zdążyła zapytać. — Smoła chroni drewno przed wilgocią i Zgubą, ale posypaliśmy ją grubo trocinami, żeby nie była śliska. Wchodź na nią. Jest o wiele bardziej wytrzymała, niż się zdaje.
Wąska platforma miała wokół wysokie poręcze, wejść na nią można było dwojgiem drzwi — z przodu i z tyłu. Podpory wyglądały na tyle solidnie, że mogłyby utrzymać napór solidnego stada bydła.
— No, dalej — zachęcała barmanka. — Wsiadaj do wagonika. Zmieścimy się obie i jeszcze zostanie sporo miejsca.
Briar skorzystała z rady, a Lucy natychmiast dołączyła do niej, wspinając się z trudem, jako że bez pomocy rąk miała problemy z utrzymaniem równowagi. Briar musiała ją podtrzymać, by nie upadła.
— Mamy iść po tym czymś?
— Zgadza się.
Kładka, na którą się dostały, niknęła w plątaninie innych podwieszanych tras, wind i dziwnych ustrojstw służących do transportu ludzi. Kończyła się w oddali na szerszym pomoście łączniku. Lucy wskazała głową zieloną linię ciągnącą się środkiem i cztery deski w tym samym kolorze przy wejściu. Jej oczy biegały jednak niespokojnie za wizjerem maski i moment później odezwała się zniżonym głosem:
— Nie oglądaj się teraz. Nie jesteśmy tu same. Ktoś jest powyżej, na tym dachu po prawej, i jeszcze jeden poniżej, w oknie po lewej.
Briar nie odwróciła głowy, ale sprawdziła dokładnie miejsca wskazane przez jednoręką barmankę. Lucy miała rację. Na dachu po prawej, w samym rogu, leżał mężczyzna w masce, z długim karabinem, przypatrujący się ich poczynaniom. W oknie po drugiej stronie majaczyła czarna sylwetka człowieka w kapeluszu, z zasłonięta twarzą, także uzbrojonego. On również nie krył swojej obecności, jakby nie zależało mu na tym, czy ktoś go zauważy.
— To strażnicy? — zapytała Briar.
— Nie przejmuj się nimi aż tak bardzo. Przychodzimy z właściwej strony i nie czaimy się. Nie powinni nas zaczepiać.
— Czają się tu na przybyszów z zewnątrz?
— Na nowych, zgnilasów i niechcianych klientów — wyliczyła Lucy.
— Ja jestem tu nowa — zauważyła Briar.
— Oczywiście. Ale mnie dobrze znają.