Выбрать главу

— Może powinnam ich zapytać… — zaczęła.

— O co? — przerwała jej barmanka.

— O Zeke’a. Są przecież strażnikami. Mogli widzieć mojego syna, skoro pilnują tej okolicy.

Lucy pokręciła głową.

— Nie teraz. I nie ich. Ci ludzie nic ci nie opowiedzą, nawet gdyby coś wiedzieli. Większość z nich to zwykli najemnicy. Nie są zbyt przyjaźnie nastawieni. Daj im święty spokój.

Briar wyłuskała jeszcze jednego uzbrojonego strażnika na innym dachu, a potem czwartego.

— Zawsze tylu ich tu sterczy? — zapytała.

Lucy patrzyła akurat w zupełnie innym kierunku, co oznaczało, że wypatrzyła też piątego.

— Czasami — mruknęła, lecz zabrzmiało to nieprzekonująco nawet w jej uszach. — Ale jak na komitet powitalny jest ich tu rzeczywiście wielu. Ciekawe, o co może chodzić tym razem.

Nie było to zbyt pocieszające stwierdzenie, Briar jednak powstrzymała się od sięgnięcia po broń, nie przyspieszyła też kroku, przemierzając wąską kładkę zbudowaną z oblepionych lepikiem desek i grubych rur, wiszącą wysoko nad kłębami Zguby pokrywającymi ulicę poniżej.

— Dobre i to, że żaden nie celuje do nas — mruknęła.

— To prawda. Może mają jakieś problemy na stacji. Albo czekają na kogoś. Kochanie, czy mogę cię prosić o przysługę?

— Czego ci trzeba?

— Trzymaj się nieco bliżej mnie. Ta część pomostu jest najbardziej nierówna, a ja bez rąk łatwo tracę równowagę.

Briar przełożyła sakwę i sztucer, żeby nie trącać nimi Lucy, potem objęła swoją towarzyszkę wędrówki w pasie i pomogła jej pokonać najgorszy odcinek kładki. Na końcu musiała pociągnąć jeszcze jedną dźwignię, która sprowadziła identyczną windę jak na pierwszym dachu.

— To już ostatnia — zapewniła ją Lucy. — Zwiezie nas na dół, do piwnicy. Widzisz już zabudowania dworca?

Briar wytężyła wzrok i przez moment wydawało jej się, że dostrzega w żółtawym tumanie jasny krąg przedzielony dwiema czarnymi liniami.

— Tam? — wskazała.

— Zgadza się. To wieża zegarowa. Zdążyli ją ukończyć tuż przed tym, jak uderzyła w nas Zguba. A tutaj — wyjaśniła, gdy mechanizm windy zaskoczył i platforma zaczęła się opuszczać — miała być bocznica czy raczej wagonownia, do której odstawiano by niepotrzebne akurat składy. Aktualnie służy za coś w rodzaju holu.

— Holu?

— Tak. Wyobraź sobie, że to hotel. Sama zobaczysz, jak tam ładnie — mówiła Lucy. — Ładniej nawet niż w Skarbcach. Nawet w tym mieście pieniądze dużo znaczą, a Minnericht jest prawdziwym krezusem.

Prowizoryczna winda zwoziła je powoli piętro za piętrem. Zanurzały się w szkielecie gigantycznego nigdy nie ukończonego dworca kolejowego, a im niżej zjeżdżały, tym bardziej przytłaczały je widoki pustych surowych przestrzeni, które uświadamiały boleśnie, że na tym dworcu nie było, nie ma i nie będzie pociągów, biletów i pasażerów. To miejsce nigdy nie zalśniło nowością, a dzisiaj wydawało się bardziej antyczne niż skrzydła muszek zatopionych w mętnym bursztynie.

Chmura pyłu wzbitego w powietrze obwieściła koniec podróży windą.

— Chodź, kochanie — powiedziała. — To już niedaleko, a im głębiej zejdziemy, tym dworzec wyda ci się przytulniejszy.

— Od jak dawna on tu mieszka? — zapytała Briar, gdy opuszczała platformę, idąc w ślady Lucy.

— Nie mam pojęcia. Ale będzie już z dziesięć lat. W każdym razie miał wystarczająco dużo czasu, by przystosować to miejsce do swoich potrzeb i upodobań.

Szły po betonowej matowej posadzce, na której nie było ani jednej kafli. Każdy krok ciężkich butów odbijał się wielokrotnym echem w pustej przestronnej hali. Kres tej posępnej pustki wyznaczała para czerwonych drzwi osadzonych w surowej ścianie. Były dokładnie uszczelnione pasami czarnego materiału. Briar dotknęła jednego z nich i przyjrzała mu się uważniej. Wydał się jej o wiele czystszy i dokładniej wykonany niż uszczelnienia, na które trafiła w innych częściach miasta.

— Jak się dostaniemy do środka? Mamy zapukać jakoś specjalnie czy zadzwonić? — zapytała, widząc, że drzwi nie mają żadnej gałki ani zamka.

— Pomóż mi wyjąć rękę z temblaka — poprosiła Lucy.

Briar rozwiązała węzły, a gdy skończyła, jej towarzyszka rozkołysała mechaniczną rękę i uderzyła nią trzykrotnie w drzwi. Dźwięk był ostry, jakby waliła w lity metal.

— One są…

— Stalowe, jak sądzę. Ktoś mi mówił, że doktor zrobił je z elementów wagonu kolejowego, ale słyszałam też innym razem, że zostały przeniesione z głównego wejścia, więc do końca nie wiem, skąd je wytrzasnął.

— Ale dostaniemy się nimi do środka?

Lucy wzruszyła ramionami na tyle mocno, że jej bezwładne mechaniczne ramię zakołysało się śmiesznie przy boku.

— Zgnilasy nie pukają. A nikogo innego się tu nie obawiają.

— Cudownie — mruknęła pod nosem Briar.

Moment później dźwięk odsuwanych zasuw uzmysłowił jej, że zostały usłyszane. Otwieranie drzwi trwało ponad pół minuty. W tym czasie odsuwano kolejne rygle, przekręcano klucze, zdejmowano blokady. W końcu zawiasy zapiszczały żałośnie, gdy masywne skrzydła zaczęły się rozwierać wolno i dostojnie. Za nimi stał szczupły mężczyzna w przydużej masce, rozglądający się podejrzliwie po wielkiej sali zwanej przez Lucy „holem”. Był średniego wzrostu, miał na sobie typowe kowbojskie ubranie: płócienne spodnie, zapinaną na guziki koszulę i pas z dwoma rewolwerami na biodrach. Na jego klatce piersiowej widać było jeszcze jeden pasek, na którym wisiał karabin niewiele mniejszy od spencera Briar. Człowiek ten był młodszy od wszystkich innych, których spotkała do tej pory za murami, ale też o wiele starszy od jej syna. Nie miał chyba jeszcze trzydziestki, chociaż trudno było ocenić w tych warunkach.

— Witaj, Richardzie — odezwała się barmanka.

Briar nie potrafiła powiedzieć, czy witający ich mężczyzna nasrożył się po tych słowach, czy raczej ucieszył.

— Witaj, Lucy — odparł obojętnym tonem. — Czyżby ręka znów nawaliła?

— Zgadza się.

— A jak twoja przyjaciółka dostała się do miasta? — zapytał, zmierzywszy uprzednio wzrokiem Briar.

— Czy to ma jakieś znacznie? — zdziwiła się Lucy.

— To się okaże. Jak tutaj dotarła?

— Ja też tu jestem — żachnęła się Briar. — Może mnie pan sam zapytać. Prawdę mówiąc, kapitan Clay był tak miły, że podrzucił mnie tutaj na pokładzie „Naamah Darling”.

Lucy stała nieruchomo jak dziki zwierz pochwycony nocą w snop światła.

— Jest tutaj już od wczoraj — dodała po chwili, wolno cedząc słowa. — Przyprowadziłabym ją wcześniej, ale mieliśmy problemy ze zgnilasami. W każdym razie w końcu stoi przed tobą.

Briar miała wrażenie, że przebywa za murem znacznie dłużej, lecz gdy zaczęła przeliczać w myślach, okazało się, że faktycznie spędziła w mieście dopiero jedną noc i dwa pełne dni.

— Szukam syna — wyjaśniła, zanim padło następne pytanie.

— On też przybył na tę stronę muru dwa dni temu. To długa opowieść.

Richard przyglądał jej się długo bez mrugnięcia okiem.

— Domyślam się — rzucił i zmierzywszy ją wzrokiem raz jeszcze, dodał: — Lepiej wejdźcie do środka.

Odwrócił się plecami, poszły więc za nim, przekraczając progi dworca. Poczuły mocny podmuch powietrza, gdy czerwone wrota zamknęły się za nimi z głośnym hukiem.

— Tędy — powiedział Richard.

Poprowadził je wąskim pomieszczeniem, które bez kozery można by nazwać korytarzem. Oświetlano go rozwieszonymi na ścianach lampami, takimi samymi, jakich używano na statkach. Przypominały Briar te, które widziała na pokładzie „Naamah Darling”. Pomyślała nawet, że zakołysałyby się, gdyby dotknęła którejś.