Выбрать главу

Lucy była wściekła, lecz nie na tyle głupia, by mu to jawnie okazywać.

— Każdy z pana ludzi mógłby dostarczyć tę wiadomość — stwierdziła. — Nie musi mnie pan wysyłać na ulicę w środku nocy między hordy zgnilasów tylko po to, bym opuściła mury tego dworca. Jeśli Briar uznała, że może tu zostać, niech tak będzie, ja po prostu wrócę do siebie.

— Lucy… — westchnął, jakby te protesty rzeczywiście go męczyły. — Oboje wiemy, że nie postawisz tej nocy stopy na żadnej ulicy. Jeśli nie poznałaś rozkładu tuneli łączących to miejsce z fortem, mając na to tyle lat, jesteś głupsza, niż myślałem. Wybierz południową odnogę na trzecim rozwidleniu. Oznaczono ją kolorem żółtym. A jeśli po wykonaniu zadania nie będzie ci się chciało iść aż do Skarbców, możesz wrócić tutaj, poproszę Richarda, by przygotował dla ciebie nocleg w brązowym skrzydle.

Ostatnie zdanie wypowiedział tonem oznaczającym zakończenie rozmowy. W ręku wciąż trzymał list z rozkazami czy też żądaniem łapówki. Lucy spoglądała to na jego maskę, to na dłoń. W końcu wyrwała mu kopertę z ręki i zmierzyła wzrokiem Briar. Zbyt wiele uczuć skupiło się na jej twarzy, by można stwierdzić, co chce tym sposobem przekazać.

— Zrób to, Lucy, jeśli tak tutaj działacie, mnie to zupełnie nie przeszkadza. Niedługo wrócę, zobaczymy się rankiem w Skarbcach.

Minnericht nie potwierdził jej słów, lecz nie zaprzeczył im także, mimo że Lucy dała mu dość czasu na to.

— Dobrze. Ale jeśli coś się jej przydarzy — rzuciła jednoręka barmanka — nie przejdziemy nad tym do porządku dziennego. Skończy się udawanie, że wszyscy tutaj jesteśmy przyjaciółmi.

— Mam gdzieś, czy będziemy się przyjaźnili — odparł. — Dlaczego uważasz, że pani Briar może się przydarzyć coś złego? Nie powinnaś mi poza tym grozić w moim własnym domu. Idź stąd, zanim narobisz sobie poważniejszych kłopotów.

— Briar… — odezwała się barmanka. W tym jednym słowie kryło się błaganie i ostrzeżenie.

Matka Ezekiela wiedziała, że rozmowa roi się od aluzji, których nie jest w stanie zrozumieć, ponieważ nie zna ich kontekstu. Czegoś jej jednak brakowało w tym wymuszonym dialogu i cokolwiek to było, napawało ją niepokojem. Tak czy owak zaczęła kopać swój grób już jakiś czas temu, gdy zdecydowała się tu przyjść, więc spocznie w nim bez słowa skargi, jeśli zajdzie taka potrzeba.

— Bez obaw — rzekła do Lucy na pożegnanie. — Zobaczymy się rano.

Barmanka zaczerpnęła tchu. Mechanizmy w jej automatycznej ręce zatrzeszczały, jakby je rozciągała.

— Nie zostawię cię tutaj — powiedziała.

— Owszem, zrobisz to — stwierdził doktor Minnericht, odprowadzając ją do drzwi wagonu, a potem wypychając za próg.

Odwróciła się na pięcie. Twarz jej płonęła z gniewu.

— To jeszcze nie koniec — oświadczyła, lecz odsunęła się, pozwalając mu zatrzasnąć drzwi. Jej głos dobiegł z zewnątrz.

— Wrócę tu jeszcze tej nocy.

— Nie radzę — burknął Minnericht, choć nie mogła go usłyszeć. Łomot jej oddalających się kroków pełen był wściekłości i upokorzenia.

Briar i doktor poczekali chwilę, a gdy na zewnątrz zapadła całkowita cisza, ona pierwsza zdecydowała się podjąć rozmowę.

— Co z moim synem? Proszę mi powiedzieć, gdzie jest albo jak się czuje. Chcę wiedzieć, czy żyje.

Teraz on zmienił temat rozmowy bez ostrzeżenia.

— Wie pani, że nie znajdujemy się w głównym budynku dworca?

— Domyśliłam się. Jesteśmy w wagonie zagrzebanym pod ziemią. Nie mam pojęcia, gdzie pan mieszka ani co pan tam robi. Chcę tylko odzyskać syna. — Zaciskała dłonie w pięści i rozprostowywała palce, wygładzając nimi rytmicznie materiał na kieszeniach płaszcza. Potem chwyciła jedną ręką pasek od sakwy, jakby jej waga i świadomość, co się w niej kryje, mogła dodać Briar sił i odwagi.

— Pokażę pani — zaproponował, nie precyzując jednak, co ma na myśli. Otworzył drzwi wagonu i przytrzymał je jak przystało na dżentelmena.

Wyszła na zewnątrz i natychmiast obróciła się twarzą do niego, ponieważ nie mogła znieść myśli, że człowieka jego pokroju ma za plecami. Cały czas walczyła z myślami, starając się znaleźć w nich pokrzepienie i — co może ważniejsze — oparte na logice przekonanie, że to co podpowiada jej serce, jest prawdą i nie ma do czynienia ze swoim mężem, którego od dawna uważała za zmarłego. Nie potrafiła jednak zignorować znajomego sposobu poruszania się, stania czy nawet tych charakterystycznych spojrzeń z góry. Chciała zerwać mu hełm z głowy i spojrzeć w twarz, aby uciszyć te wszystkie płaczliwe ostrzeżenia, które wypełniały jej głowę. Nieludzko pragnęła, aby powiedział lub uczynił coś, co mogłoby oddalić bądź też potwierdzić jej podejrzenia, że doktor wie, z kim ma do czynienia, i zamierza to wykorzystać.

Niestety, nie zrobił tego.

Poprowadził ją z powrotem do rzęsiście oświetlonego korytarza, potem do innej platformy zawieszonej na blokach. Ta winda nie została jednak zrobiona z surowych desek jak pomosty prowadzące do dworca. Wykonano ją znacznie staranniej, można by nawet powiedzieć, że miała jakiś styl.

Doktor Minnericht pociągnął za dźwignię, rozsuwając żelazną kratownicę, która zamknęła ich w ciasnej klatce wielkości przeciętnej szafy.

— Zjeżdżamy piętro niżej — wyjaśnił, sięgając po rączkę wiszącą mu nad głową.

Pociągnąwszy za nią, zwolnił łańcuchy i winda zaczęła opadać, docierając na następny poziom w zaledwie kilka sekund.

Po drugiej stronie kratownicy, która natychmiast się złożyła z głośnym klekotem, Briar ujrzała wielkie pomieszczenie kojarzące się jej jednoznacznie z salą balową. Emanowała od niej złota poświata, która odbijała się od wypolerowanych posadzek, luster i wielkich żyrandoli zwisających z sufitu niczym kryształowe korony drzew.

— Lucy mnie zapewniała, że tutaj jest jeszcze ładniej niż w Skarbcach — stwierdziła Briar, gdy już odzyskała dech. — Widzę, że nie przesadzała.

— Lucy nie ma pojęcia o istnieniu tego poziomu — zapewnił ją. — Nigdy jej tu nie sprowadziłem. I nie jest to cel naszej wędrówki, tylko miejsce, które miniemy po drodze.

Briar szła pod połyskującymi światłami, które zdawały się podążać wszędzie tam, gdzie i ona. To nie były kryształy, jak początkowo sądziła, tylko szklane rurki połączone ze sobą cienkimi przewodami i zębatkami. Starała się nie gapić na nie, lecz próżne były jej wysiłki.

— Skąd pan je ma? One… one… one są takie cudne. — Pragnęła z całych sił wyznać, że przypominają jej coś z przeszłości, nie potrafiła tego jednak uczynić.

Spoglądając na snopy światła rzucające dziwne wzory na polerowaną posadzkę, przypomniała sobie o mobili, którą Levi zrobił, gdy zaczęli rozmawiać o dziecku. Kiedy Kościotrzep wyruszył na szalony rajd pod centrum miasta, nie wiedziała jeszcze, że nosi w łonie Ezekiela. Nie podejrzewała tego nawet, aczkolwiek oboje byli zgodni, że chcą mieć dziecko.

W tamtych czasach Levi stworzył świetlną konstrukcję tak piękną i zmyślną, że nawet ona, od dawna nie będąc już dzieckiem, wydawała się nią absolutnie zafascynowana. Ustawiła ją w rogu salonu, gdzie miała im służyć jako lampa, póki nie urządzą pokoju dziecinnego. Co jednak nigdy nie nastąpiło.

Tutaj żyrandole były o wiele większe, tak ogromne, że nie zmieściłyby się na porządnym łożu. Nie dałoby się ich postawić w kącie pokoju ani zawiesić nad kołyską. Aczkolwiek w ich wyglądzie było coś niezwykle znajomego.