Выбрать главу

— Nigdy o tym nie słyszałem — przyznał. — Po co ona wzbiera?

— Nie wiem. To całkiem nieodpowiednia pora — wyjaśnił Schleppel. — Teraz powinna raczej wygasać.

Podłoga znów zadygotała. Potem wyjęta deska, która skrywała niewielką fortunę Windle'a, zatrzeszczała i wypuściła młode pędy.

— Co to znaczy nieodpowiednia pora? — zdziwił się Windle.

— Dużo jej płynie na wiosnę — odpowiedział mu głos zza drzwi. — Wypycha z ziemi żonkile i takie rzeczy.

— Pierwsze słyszę… — Windle był zafascynowany.

— Myślałem, że wy, magowie, wiecie wszystko o wszystkim.

Windle spojrzał na swój kapelusz maga. Pochówek i przekopywanie się przez ziemię nie obeszły się z nim łagodnie, ale po przeszło stuleciu noszenia i tak nie był już ostatnim krzykiem mody.

— Nigdy nie jest za późno na naukę — stwierdził Windle.

Nadszedł kolejny świt. Kogut Cyryl wyprostował się na grzędzie. Wypisane kredą słowa lśniły w półmroku.

Skoncentrował się.

Nabrał tchu.

— Dawa-duo-jes!

Teraz, kiedy problem pamięci został rozwiązany, martwił się tylko dysleksją.

Na zboczu wiatr dmuchał mocno, a słońce było bliskie i gorące. Billl Brama chodził tam i z powrotem pośród ściętej trawy niczym krosno po zielonym splocie. Zastanawiał się, czy kiedyś czuł już wiatr i ciepło słońca. Tak, czuł, na pewno. Ale nigdy ich w ten sposób nie doświadczał: tego, jak wiatr go popychał, jak słońce grzało. Tego, jak mijał Czas. Mijał i niósł go ze sobą.

Ktoś zapukał delikatnie we wrota stodoły.

TAK?

— Zejdź tu, Billu Bramo.

W ciemności zszedł po drabinie i wyjrzał ostrożnie. Panna Flitworth osłaniała dłonią płomyk świecy.

— Ehm… — powiedziała.

SŁUCHAM?

— Jeśli chcesz, możesz zajrzeć do domu. Na wieczór. Nie na noc, ma się rozumieć. To znaczy, szkoda, żebyś tak tu siedział sam przez cały wieczór, kiedy u mnie jest ogień i w ogóle.

Billl Brama nie radził sobie najlepiej z odczytaniem wyrazu twarzy. Ta sztuka nigdy nie była mu potrzebna. Patrzył na nieruchomy, zakłopotany, proszący uśmiech panny Flitworth niczym pawian szukający znaczeń na kamieniu z Rosetty.

DZIĘKUJĘ, powiedział w końcu.

Odbiegła.

Kiedy dotarł do domu, nie znalazł jej w kuchni. Zgrzytliwe odgłosy kazały mu przejść przez wąski korytarz i niskie drzwi — panna Flitworth klęczała na podłodze w małym pokoiku, gorączkowo rozpalając ogień w kominku.

Zarumieniona podniosła głowę, kiedy grzecznie zastukał w otwarte drzwi.

— Dla jednej osoby szkoda na to zapałki — wymamrotała zakłopotana. — Siadaj. Zaraz przygotuję herbatę.

Bill Brama złożył się na jednym z wąskich foteli przy kominku i rozejrzał po pokoju.

Nie był to zwykły pokój. Jakiekolwiek miał funkcje, mieszkanie w nim wyraźnie do nich nie należało. Kuchnia stanowiła rodzaj zadaszonej przestrzeni zewnętrznej i ośrodek działań farmy, ale ten pokój najbardziej przypominał mauzoleum.

Wbrew powszechnemu przekonaniu Bill Brama nie orientował się w dekoracjach pogrzebowych. Śmierć rzadko kiedy następuje w grobach, z wyjątkiem bardzo rzadkich i nieszczęśliwych przypadków. Otwarta przestrzeń, dna rzek, połowa drogi do wnętrza rekina, wszelkiego typu sypialnie — owszem. Ale groby nie.

Do jego zadań należało oddzielanie nasienia duszy od plew śmiertelnego ciała, co zwykle odbywało się na długo przed rytuałami związanymi — Jeśli się nad tym zastanowić — z wyrafinowaną formą usuwania odpadków.

Ale ten pokój wyglądał jak grobowce tych władców, którzy wszystko chcieli zabrać ze sobą.

Bill Brama siedział z dłońmi opartymi na kolanach i patrzył.

Przede wszystkim były tu liczne bibeloty. Więcej imbryczków do herbaty, niż można sobie wyobrazić. Porcelanowe pieski z otwartymi szeroko oczami. Dziwaczne patery. Rozmaite figurki i malowane talerze z wypisanymi na nich krótkimi i życzliwymi notkami w stylu: „Prezent z Quirmu. Szczęścia, zdrowia, pomyślności”. Pokrywały wszystkie płaskie powierzchnie absolutnie demokratycznie, tak że dość cenny antyczny srebrny świecznik stał obok jaskrawego porcelanowego pieska z kością w pysku i miną świadczącą o zabójczym zidioceniu.

Ściany były pokryte obrazami. Większość z nich namalowano w odcieniach błota i przedstawiały smętne krowy na mokradłach we mgle.

Wszelkie te ozdoby niemal skrywały meble, co zresztą nie było żadną stratą. Poza dwoma fotelami, trzeszczącymi pod ciężarem narzut i pokrowców, reszta umeblowania nie pełniła chyba żadnych funkcji oprócz podtrzymywania bibelotów. Wszędzie stały wąskie stoliki. Na podłodze leżały warstwy dywaników — ktoś naprawdę lubił zszywanie dywaników z łat. A ponad wszystkim i wokół wszystkiego, przenikając wszystko, unosił się zapach.

W pokoju pachniało długimi, nudnymi popołudniami.

Na okrytym narzutą kredensie stały dwie drewniane skrzynki, a między nimi trzecia większa. To pewnie te słynne skrzynie ze skarbem, pomyślał.

I uświadomił sobie, że słyszy tykanie.

Na ścianie wisiał zegar. Ktoś kiedyś wpadł na pomysł, który pewnie uznano za znakomity: żeby zrobić zegar w kształcie sowy. Kiedy kołysało się wahadło, jej oczy przesuwały się tam i z powrotem w sposób, który osoby spragnione rozrywki uznawały pewnie za zabawny. Po chwili oczy patrzącego zaczynały oscylować w tym samym rytmie.

Panna Flitworth wkroczyła z pełną tacą. Zakrzątnęła się, wykonując niemal alchemiczną ceremonię parzenia herbaty, smarowania masłem bułeczek, układania herbatników, wkładania szczypiec do cukru…

Usiadła. Potem, jakby od dwudziestu minut siedziała w bezruchu, zaświergotała nieco bez tchu:

— Ładnie tu, prawda?

TAK, PANNO FLITWORTH.

— Nieczęsto miewam okazję, żeby otworzyć salonik.

NIE.

— Odkąd zginął ojciec.

Przez moment Bill Brama zastanawiał się, czy może zmarły pan Flitworth zaginął gdzieś w saloniku. Może pomylił gdzieś drogę między bibelotami? Potem przypomniał sobie, że ludzie czasem dziwnie się wyrażają.

AHA.

— Lubił siadywać właśnie na tym fotelu i czytać almanach. Bill Brama poszukał w pamięci.

WYSOKI MĘŻCZYZNA? próbował zgadnąć. Z WĄSEM? BRAKOWAŁO MU CZUBKA MAŁEGO PALCA LEWEJ DŁONI? Panna Flitworth obserwowała go ponad brzegiem filiżanki.

— Znałeś go? — spytała.

SPOTKALIŚMY SIĘ KIEDYŚ.

— Nie wspominał o tobie — oświadczyła z godnością panna Flitworth. — Przynajmniej nie z nazwiska. Niejako o Billu Bramie.

NIE SĄDZĘ, ŻEBY O MNIE WSPOMINAŁ,, stwierdził powoli Bill Brama.

— Nic nie szkodzi. Wiem, jak to jest. Tato też czasem zajmował się przemytem. Cóż, to nie jest duża farma. Trudno z niej wyżyć. Zawsze powtarzał, że człek musi robić to, co potrafi. Przypuszczam, że zajmowałeś się czymś podobnym. Obserwowałam cię. To była twoja praca, zgadłam?

Bill Brama zastanowił się głęboko.

TRANSPORT OGÓLNY, stwierdził.

— To by się zgadzało. Masz jakąś rodzinę, Bill?

CÓRKĘ.

— To miło.

OBAWIAM SIĘ, ŻE STRACILIŚMY KONTAKT.

— Szkoda — stwierdziła panna Flitworth i zdawało się, że mówi to z przekonaniem. — Za dawnych lat bywało, że mieliśmy tu dobrą zabawę. Jeszcze kiedy żył mój chłopak, oczywiście.

MA PANI SYNA? spytał Bill, który trochę się pogubił.

Spojrzała na niego surowo.

— Zachęcam, żebyś zastanowił się nad słowem „panna” — powiedziała z godnością. — W naszych stronach takie sprawy traktuje się poważnie.