PROSZĘ WYBACZYĆ.
— Drobiazg. Miał na imię Rufus. Był przemytnikiem, jak tato. Chociaż nie takim dobrym. Bardziej artystycznym. Przynosił mi z obcych stron różne rzeczy, ozdoby i biżuterię… I często chodziliśmy na tańce. Pamiętam, miał piękne łydki. Lubię popatrzeć na ładne męskie nogi.
Przez chwilę wpatrywała się w ogień.
— I kiedyś… Pewnego dnia już nie wrócił. Akurat przed naszym ślubem. Tato mówił, że nie powinien próbować przejścia przez góry tuż przed zimą, ale wiem, że chciał mi przynieść odpowiedni prezent. I chciał zarobić trochę pieniędzy, wywrzeć dobre wrażenie na tacie, bo tato był przeciwny…
Chwyciła pogrzebacz i szturchnęła płomienie mocniej, niż na to zasługiwały.
— W każdym razie niektórzy mówili potem, że uciekł do Farferee albo do Ankh-Morpork, aleja wiem, że nigdy by tak nie postąpił. Badawcze spojrzenie, jakie rzuciła Billowi, przykuło go do fotela.
— A co ty myślisz, Billu Bramo? — zapytała surowo. Poczuł dumę, że potrafił dostrzec pytanie w pytaniu.
PANNO FLITWORTH, GÓRY ZIMĄ BYWAJĄ BARDZO ZDRADLIWE.
Wydawało się, że poczuła ulgę.
— Zawsze to powtarzałam. A wiesz co, Billu Bramo? Wiesz, co sobie pomyślałam?
NIE, PANNO FLITWORTH.
— To było na dzień przed naszym ślubem, jak już wspomniałam. A potem jeden z jego jucznych kucyków wrócił sam, więc ludzie poszli w góry i znaleźli ślady lawiny… I wiesz, co pomyślałam? Pomyślałam, że to śmieszne. Że to głupie. Straszne, prawda? Oczywiście, potem myślałam też inne rzeczy, ale na początku tylko to, że świat nie powinien się zachowywać, jakby był książką. Czy to nie straszne, myśleć coś takiego?
JA TEZ NIE PRZEPADAM ZA DRAMATEM, PANNO FLITWORTH.
Nie słuchała go.
— I pomyślałam, że teraz świat oczekuje ode mnie, żebym przez lata snuła się dookoła w ślubnej sukni i w końcu całkiem zwariowała. Tego ode mnie chce. Ha! Nic z tego! Schowałam suknię do worka i zaprosiliśmy wszystkich na weselne śniadanie, bo to zbrodnia marnować dobre jedzenie.
Znów zaatakowała ogień pogrzebaczem i rzuciła Billowi megawatowe spojrzenie.
— Uważam, że najważniejsze to wiedzieć, co jest naprawdę ważne, a co nie. Prawda?
PANNO FLITWORTH…
— Słucham.
CZY MOGĘ ZATRZYMAĆ ZEGAR?
Zerknęła na wyłupiastooką sowę.
— Co? Aha… Dlaczego?
OBAWIAM SIĘ, ŻE DZIAŁA MI NA NERWY.
— Nie tyka przecież za głośno…
Bill Brama chciał odpowiedzieć, że każde Łyknięcie jest jak uderzenie żelaznym młotem w spiżową kolumnę.
JEST DOŚĆ IRYTUJĄCY PANNO FLITWORTH.
— Zatrzymaj, jeśli ci przeszkadza. Nakręcam go tylko po to, żeby mieć jakieś towarzystwo.
Bill Brama wstał z wdzięcznością, ostrożnie pokonał dżunglę bibelotów i chwycił wahadło w kształcie szyszki. Drewniana sowa spojrzała na niego niechętnie, a tykanie wreszcie ucichło, przynajmniej w świecie fizycznych dźwięków. Zdawał sobie sprawę, że gdzie indziej puls Czasu dudni nieustannie. Jak ludzie mogą to znosić? Wpuszczali Czas do swoich domów, jakby był przyjacielem.
Wrócił na fotel.
Panna Flitworth zaczęła z pasją robić na drutach.
Ogień trzaskał w palenisku.
Biłl Brama oparł się wygodnie i patrzył w sufit.
— Twój koń jest zadowolony?
SŁUCHAM?
— Twój koń. Chyba podoba mu się na łące — powtórzyła panna Flitworth.
OCH… TAK.
— Biega wkoło, jakby nigdy przedtem nie widział trawy.
LUBIĘ TRAWĘ.
— A ty lubisz zwierzęta. Od razu poznałam. Bill skinął głową. Jego rezerwy swobodnej rozmowy, nigdy zbyt obfite, wyczerpały się ostatecznie.
Siedział w milczeniu kolejne dwie godziny, ściskając poręcze fotela, aż wreszcie panna Flitworth oznajmiła, że idzie spać. Wtedy wrócił do stodoły i zasnął.
Bill Brama nie wiedział, kiedy się tu zjawił. Ale był: szara postać unosząca się w ciemności stodoły. Skądś wziął jego złotą klepsydrę.
Powiedział mu: Billu Bramo, nastąpiła pomyłka.
Szkło pękło. Drobne złociste sekundy migotały przez chwilę w powietrzu i opadły.
Powiedział mu: Wracaj. Czeka cię praca. To była pomyłka.
Po czym rozpłynął się.
Bill Brama skinął głową. Oczywiście, że to była pomyłka. Każdy widział, że to pomyłka. Bill od samego początku był o tym przekonany.
Rzucił spodnie w kąt i włożył szatę z absolutnej czerni.
No cóż, to było ciekawe doświadczenie. Lecz musiał przyznać, że wolałby go już nie powtarzać. Czuł się tak, jakby zdjęto mu z ramion wielki ciężar.
Czy na tym właśnie polega życie? To poczucie mroku ciągnącego człowieka w przepaść?
Jak oni mogą z tym żyć? A przecież żyją i nawet widzą w tym jakieś przyjemne strony, choć jedyną sensowną reakcją jest tylko rozpacz. Zadziwiające — czuć, że jest się maleńką żyjącą istotą wciśniętą między dwa urwiska ciemności. Jak mogą wytrzymać to życie?
Najwyraźniej trzeba się do tego urodzić.
Śmierć osiodłał konia i ruszył przez pola. W dole kukurydza falowała jak morze. Panna Flitworth będzie musiała znaleźć innego pomocnika, żeby zebrać plon.
To dziwne… Odkrył jakieś uczucie. Poczucie winy? Chyba tak… Ale to reakcja Billa Bramy, a Bill Brama… umarł. Nigdy właściwie nie żył. Znowu był sobą, bezpieczny w miejscu, gdzie nie ma uczuć i nie ma wyrzutów.
Nigdy więcej wyrzutów.
Wreszcie znalazł się w swoim gabinecie. To dziwne, ale nie mógł sobie przypomnieć, jak tu wchodził… Dopiero co siedział na koniu, a zaraz potem w gabinecie z księgami, klepsydrami i instrumentami.
W dodatku gabinet był większy, niż go pamiętał. Oczywiście, Billowi Bramie wydałby się ogromny, a pewnie jakaś resztka Billa jeszcze trwała. Najważniejsze to za dużo nie myśleć. Pogrążyć się w pracy.
Na biurku stało już kilka życiomierzy. Nie pamiętał, kiedy je tam postawił, ale to nieistotne. Liczy się tylko praca.
Sięgnął po najbliższy i przeczytał imię.
— Kuku-dawa-je!
Panna Flitworth usiadła na łóżku. Na samej krawędzi snu słyszała inny dźwięk, który musiał obudzić koguta. Po kilku próbach zapaliła świecę, sięgnęła pod łóżko, palce zacisnęła na rękojeści kordelasa, którego zmarły pan Flitworth często używał, podróżując w interesach przez góry.
Zbiegła po trzeszczących schodach w chłód przedświtu. Zawahała się u wrót stodoły. Po chwili uchyliła je tak, żeby się wśliznąć do wnętrza.
— Panie Brama!
Coś zaszeleściło w sianie i zaległo czujne milczenie.
PANNA FLITWORTH?
— Wołałeś? Jestem pewna, że ktoś wykrzyczał moje imię. Znowu szelest… Głowa Billa Bramy wysunęła się zza krawędzi stryszku.
PANNA FLITWORTH?
— Tak. A kogo się spodziewałeś? Dobrze się czujesz?
EEE… TAK CHYBA TAK.
— Na pewno? Obudziłeś Cyryla.
TAK TAK NA PEWNO. TYLKO ŻE… MYŚLAŁEM, ŻE… TAK.
Zdmuchnęła świecę. Było już dostatecznie jasno.
— Jeśli jesteś pewien… A skoro już wstałam, to równie dobrze mogę nastawić owsiankę.
Bill Brama leżał na sianie, aż nabrał pewności, że nogi go utrzymają. Potem zszedł na dół, do domu.
Milczał, kiedy panna Flitworth nalewała owsianki do stojącej przed nim miski i dodawała śmietany. Wreszcie nie mógł się już powstrzymać. Nie wiedział, jak zadawać pytania, ale naprawdę potrzebował odpowiedzi.
PANNO FLITWORTH…