Выбрать главу

— Słucham.

CO TO JEST… NOCĄ… KIEDY WIDZI SIĘ RÓŻNE RZECZY, ALE ONE NIE SĄ NAPRAWDĘ?

Znieruchomiała z garnkiem owsianki w jednej ręce i chochlą w drugiej.

— Kiedy coś ci się przyśni?

TO WŁAŚNIE SĄ SNY?

— A ty nie śnisz? Myślałam, że wszyscy śnią.

O RZECZACH, KTÓRE MAJĄ NASTĄPIĆ?

— To przeczucia. Osobiście nigdy nie wierzyłam w przeczucia. Nie chcesz chyba powiedzieć, że nie wiesz, co to są sny.

NIE. SKĄD. OCZYWIŚCIE, ŻE NIE.

— Coś cię martwi, Bill?

NAGLE ZROZUMIAŁEM, ŻE UMRZEMY.

Przyjrzała mu się w zadumie.

— Tak jak wszyscy — stwierdziła. — I to właśnie ci się przyśniło, tak? Czasami wszystkich nas nachodzi takie uczucie. Na twoim miejscu bym się nie przejmowała. Najlepsze, co można zrobić, to zająć się czymś i nie tracić humoru. Zawsze to powtarzam.

ALE NASZE ŻYCIE KIEDYŚ DOBIEGNIE KOŃCA!

— O tym nic nie wiem — odparła panna Flitworth. — Wszystko chyba zależy od tego, jakie to było życie.

SŁUCHAM?

— Czy jesteś człowiekiem religijnym?

CHCE PANI POWIEDZIEĆ, PANNO FLITWORTH, ŻE TO, CO NAS SPOTKA POTEM, JEST TYM, W CO WIERZYMY, ŻE NAS SPOTKA?

— Byłoby miło, gdyby tak właśnie miało się stać, prawda? — spytała wesoło.

ALE WIDZI PANI, JA WIEM, W CO JA WIERZĘ. WIERZĘ W… W NIC.

— Coś dzisiaj wstaliśmy nie w humorze. Zamiast tak się przejmować, lepiej skończ owsiankę. Mówią, że jest zdrowa na kości. Bill Brama zajrzał do miski.

MOGĘ DOSTAĆ JESZCZE TROCHĘ?

Przez cały ranek Bill Brama rąbał drzewo. Było to przyjemnie monotonne zajęcie.

Zmęczyć się… To najważniejsze. Sypiał przecież przed ostatnią nocą, ale musiał być tak zmęczony, że nic mu się nie śniło. I postanowił, że nigdy więcej nic mu się już nie przyśni. Siekiera wznosiła się i opadała na kloce niczym wahadło. Nie! Tylko nie wahadło!

Kiedy wszedł do kuchni, na piecu stało kilka garnków.

ŁADNIE PACHNIE, stwierdził. Sięgnął po podskakującą pokrywkę.

Panna Flitworth odwróciła się przestraszona.

— Nie dotykaj tego! Nie można tego jeść! To dla szczurów!

PRZECIEŻ SZCZURY SAME SIĘ KARMIĄ.

— Otóż to. Waśnie dlatego przed zbiorami podajemy im coś na dodatek. Parę porcji tego przy ich norach i… nie ma więcej szczurów.

Bill potrzebował dłuższej chwili, żeby dodać dwa do dwóch, ale kiedy to już nastąpiło, przypominało gody megalitów.

TO TRUCIZNA?

— Wyciąg spikkli zmieszany z owsem. Nigdy nie zawodzi.

I ONE UMIERAJĄ?

— Natychmiast. Padają na grzbiet i wyciągają łapki. My zjemy chleb z serem — dodała. — Nie będę gotować dwa razy dziennie, a na kolację będzie kura. A skoro o kurach mowa… Chodź.

Zdjęła z haka tasak i wyszła na podwórze. Kogut Cyryl przyglądał się jej podejrzliwie ze stosu odpadków. Jego harem tłustych i trochę podstarzałych kwok, grzebiących spokojnie w ziemi, teraz podbiegł do panny Flitworth tym rozkołysanym, nierównym krokiem kwok na całym świecie. Panna Flitworth szybko wyciągnęła rękę i złapała jedną z nich.

Kura przyglądała się Billowi głupimi, błyszczącymi oczkami.

— Potrafisz oskubać kurę?

Bill spoglądał to na nią, to na ptaka.

PRZECIEŻ JE KARMIMY, powiedział bezradnie.

— Zgadza się. A potem one nas karmią. Ta już od paru miesięcy nie znosi jaj. Tak to bywa w kurzym świecie. Pan Flitworth ukręcał im łebki, aleja nigdy jakoś się tego nie nauczyłam. Tasakiem nie robi się tego tak czysto, a potem trochę jeszcze biegają, ale i tak są martwe i wiedzą o tym.

Bill Brama rozważał możliwości. Kura skupiła na nim wzrok paciorkowatego oka. Kury są o wiele głupsze od ludzi i nie dysponują wyrafinowanymi filtrami myślowymi, które nie pozwalają zobaczyć tego, co jest naprawdę. Teraz kura wiedziała, gdzie jest i kto się jej przygląda.

Bill spojrzał w to proste i nieważne życie; zobaczył przesypujące się ostatnie sekundy.

Nigdy nie zabijał. Zabierał życie, ale tylko wtedy, kiedy już się skończyło. Jest pewna różnica między kradzieżą i zabraniem tego, co ktoś wrzucił.

NIE TASAK, powiedział znużonym głosem.

PROSZĘ MI DAĆ TĘ KURĘ.

Na chwilę odwrócił się plecami, po czym wręczył pannie Flitworth bezwładne ciało.

— Dobra robota — pochwaliła go i wróciła do kuchni.

Bill Brama poczuł na sobie oskarżycielski wzrok Cyryla.

Otworzył dłoń. Nad palcami unosiła się maleńka plamka światła.

Dmuchnął na nią delikatnie i rozwiała się bez śladu.

Po obiedzie wyłożyli truciznę na szczury. Czuł się jak morderca.

Zginęło wiele szczurów.

Głęboko w tunelach pod stodołą — w tych najgłębszych, wygrzebanych dawno temu przez zapomnianych już szczurzych przodków — coś pojawiło się w ciemności.

Zdawało się, że ma trudności z decyzją, jaki kształt powinno przybrać.

Zaczęło jak bryła mocno podejrzanego sera. Ale to nie był dobry wybór.

Potem spróbowało wyglądać jak mały głodny terier. Ten kształt też został odrzucony.

Na chwilę stało się pułapką z żelaznymi szczękami. Ale pułapka wyraźnie się nie nadawała.

Zaczęło szukać innych pomysłów i — ku jego zdumieniu — jeden pojawił się natychmiast, jakby przybył z bardzo bliska. Nie był to właściwie kształt, ale pamięć kształtu.

Sprawdziło go i przekonało się, że choć zupełnie się nie nadaje do tej pracy, w jakiś głęboko zadowalający sposób jest też jedynym możliwym kształtem.

Coś ruszyło do pracy.

Tego popołudnia miejscowi ćwiczyli na łące strzelanie z luku. Bill Brama konsekwentnie starał się o reputację najgorszego łucznika w całej historii tego sportu. Nikomu jakoś nie przyszło do głowy, że przebijanie strzałami kapeluszy gapiów stojących za plecami, logicznie rzecz biorąc, wymaga większych umiejętności niż zwykłe posyłanie tych samych strzał w kierunku sporej tarczy, oddalonej zaledwie o dwadzieścia pięć sążni.

Zadziwiające, ilu przyjaciół może zyskać człowiek — albo szkielet — kiedy sobie z czymś nie radzi. Pod warunkiem że nie radzi sobie tak bardzo, żeby było to śmieszne.

Dlatego pozwolono mu usiąść na ławie przed gospodą, wśród najstarszych mieszkańców.

Tuż obok z komina wiejskiej kuźni strzelały w górę iskry i spiralą wznosiły się w półmroku. Zza zamkniętych wrót dobiegały głośne uderzenia młota. Bill Brama zastanawiał się czasem, czemu kuźnia zawsze jest zamknięta. Kowale zwykle pracowali przy otwartych wrotach, przez co ich chata stawała się nieoficjalnym miejscem spotkań. Ten jednak był chyba całkiem zajęty pracą.

— Cześć, szykielecie. Bill obejrzał się.

Córeczka oberżysty obserwowała go najbardziej przenikliwym wzrokiem, jaki wdział.

— Jesteś szykieletem, prawda? — spytała. — Od razu poznałam po tych kościach.

MYLISZ SIĘ, MAŁE DZIECKO.

— Jesteś. Ludzie zmieniają się w szykielety, kiedy już umrą. Ale nie powinni potem chodzić.

HA. HA. HA. SŁYSZYCIE, CO WYGADUJE TEN DZIECIAK?

— To dlaczego ty chodzisz?

Bill Brama zerknął na staruszków. Wszyscy pilnie obserwowali łuczników.

COŚ CI POWIEM, zaproponował zdesperowany. JEŚLI SOBIE PÓJDZIESZ, DOSTANIESZ PÓŁPENSÓWKE.

— Mam w domu maskę szykieletu, żeby w niej chodzić na łakocie w Noc Duchowego Ciasta — odpowiedziała. — Jest z papieru, I dostaje się wtedy cukierki.

Bill Brama popełnił błąd, jaki popełniają miliony ludzi w mniej więcej zbliżonych okolicznościach. Odwołał się do rozsądku.