Część dachu się zapadła.
PIP.
Bill spojrzał pod nogi. Niewielka figurka w czarnej szacie przeszła mu między stopami i ruszyła do ognistych drzwi gospody.
Ktoś wrzeszczał o jakichś beczkach brandy.
Bill Brama raz jeszcze wyjął z kieszeni klepsydrę. Mimo huku płomieni usłyszał szelest spadającego piasku. Przyszłość przesypywała się w przeszłość, a tej przeszłości było o wiele więcej niż przyszłości. Uderzyło go nagłe odkrycie, że wszystko to zawsze płynęło przez teraz.
Ostrożnie schował klepsydrę.
Śmierć wiedział, że majstrowanie przy losie jednego człowieka może zniszczyć cały świat. Ta wiedza była w niego wbudowana. Ale uświadomił sobie, że dla Billa Bramy to tylko głupstwa. A NIECH TO, powiedział. I wszedł w ogień.
— Hej, bibliotekarzu! — zawołał Windle Poons, usiłując krzyczeć przez dziurkę od klucza. — Toja, Windle Poons. Kilka razy załomotał w drzwi.
— Dlaczego nie odpowiada?
— Nie wiem — odpowiedział mu jakiś glos zza pleców.
— Schleppel?
— To ja, panie Poons.
— Dlaczego za mną chodzisz?
— Muszę stać za czymś, panie Poons. Tak zawsze robi strach.
— Bibliotekarzu! — Windle uderzył pięścią w drzwi.
— Uuk.
— Czemu nie chcesz mnie wpuścić?
— Uuk.
— Ale muszę coś sprawdzić!
— Uuk, uuk!
— No owszem, jestem. Ale co to ma wspólnego…?
— Uuk!
— To… to niesprawiedliwe!
— Co on mówi, panie Poons?
— Że nie wpuści mnie do środka, ponieważ jestem martwy.
— Typowe. Właśnie z takim traktowaniem walczy Reg Shoe.
— Czyjest ktoś jeszcze, kto zna się na sile życia?
— Zawsze pozostaje jeszcze pani Cake. Ale ona jest trochę dziwna.
— Kim jest pani Cake? — zapytał Windle i uświadomił sobie, co takiego powiedział Schleppel. — Przecież sam też jesteś dziwny. Jesteś strachem.
— Nie słyszał pan o pani Cake?
— Nie.
— Nie sądzę, żeby interesowała się magią. Poza tym pan Shoe mówił, że nie powinniśmy z nią rozmawiać. Wykorzystuje martwych. Tak uważa.
— W jaki sposób?
— Jest medium. No, dosyć małym.
— Naprawdę? No dobrze, chodźmy ją odwiedzić. I jeszcze coś… Schleppel.
— Słucham.
— To irytujące uczucie, mieć cię stale za plecami.
— Bardzo się denerwuję, jeśli się za czymś nie chowam, panie Poons.
— A nie mógłbyś się przyczaić za czymś innym?
— Co pan proponuje, panie Poons?
Windle zastanowił się szybko.
— Tak, to może się udać — mruknął pod nosem. — jeśli tylko znajdę śrubokręt.
Ogrodnik Modo na klęczkach okopywał dalie, kiedy usłyszał za sobą rytmiczne zgrzytania i stuknięcia, jakie zwykle powoduje ktoś, kto próbuje przesuwać ciężki przedmiot. Obejrzał się.
— Dobry wieczór, panie Poons. Widzę, że wciąż jest pan martwy.
— Dobry wieczór, Modo. Ładnie tu u ciebie.
— Ktoś ciągnie za panem drzwi, panie Poons.
— Tak, wiem.
Drzwi przesuwały się ostrożnie wzdłuż alejki. Kiedy mijały Moda, odwróciły się niezgrabnie, jakby ten, kto je niósł, starał się za nimi chować.
— To takie drzwi dodające pewności siebie — wyjaśnił Windle.
Urwał. Coś tu było nie tak. Nie mógł dokładnie określić, o co chodzi, ale nagle wokół wyczuł nieprawidłowość, jakby ktoś w orkiestrze zagrał fałszywą nutę. Zbadał wzrokiem okolicę.
— Co to jest, do czego wrzucasz chwasty? — zapytał. Modo zerknął na stojący przy nim obiekt.
— Niezły, prawda? — powiedział z dumą. — Znalazłem go przy pryzmach kompostu. Moje taczki się popsuły, a tam…
— Nigdy jeszcze nie widziałem czegoś takiego — stwierdził Windle. — Kto by chciał robić koszyk z drutu? A te kółka wdają się za małe.
— Ale wygodnie się go popycha za tę rączkę — zauważył Modo. — Dziwię się, że ktoś wyrzucił coś takiego. Dlaczego ktoś miałby wyrzucać taki wygodny wózek, panie Poons?
Windle przyjrzał się wózkowi. Nie mógł się pozbyć uczucia, że wózek przygląda się jemu.
Usłyszał własny głos:
— A może sam tam trafił?
— Zgadza się, panie Poons! Pewno szukał odrobiny spokoju! — ucieszył się Modo. — Pan to ma głowę.
— Tak — zgodził się Windle. — Na to chyba wygląda.
Wyszedł do miasta; cały czas słyszał za sobą stukanie i zgrzytanie drzwi.
Gdyby miesiąc temu ktoś mi powiedział, że kilka dni po śmierci będę sobie szedł ulicą w towarzystwie nieśmiałego stracha schowanego za drzwiami… Boja wiem? Chybabym go wyśmiał.
Nie, raczej nie. Powiedziałbym „eee?” i „co?”, i „mów głośniej!”, a i tak nic bym w końcu nie zrozumiał.
— Ktoś obok zaszczekał.
Jakiś pies przyglądał mu się uważnie. Bardzo duży pies. Właściwie jedynym powodem, dla którego należało go uznać za psa, a nie wilka, był powszechnie znany fakt, że wilki nie pojawiają się w miastach.
Pies mrugnął. Windle pomyślał: Nie było pełni.
— Lupine? — odgadł. Pies przytaknął.
— Możesz mówić? Pies pokręcił głową.
— A co teraz robisz? Lupine wzruszył ramionami.
— Chcesz iść ze mną?
Kolejne wzruszenie ramion, które jasno jak słowa wyraziło myśclass="underline" Dlaczego nie? Co jeszcze mam do roboty?
Gdyby miesiąc temu ktoś mi powiedział, myślał Windle, że kilka dni po śmierci będę sobie szedł ulicą w towarzystwie nieśmiałego stracha schowanego za drzwiami i czegoś w rodzaju odwrotnej wersji wilkołaka… no, nie wiem… Prawdopodobnie bym go wyśmiał. Kiedy już powtórzyłby to kilka razy, bardzo głośno.
Śmierć Szczurów zagonił swych ostatnich klientów, z których wielu ukrywało się w słomie dachu, i poprowadził przez płomienie do miejsca, gdzie trafiają dobre szczury. Ze zdziwieniem minął ognistą postać przedzierającą się przez gorącą masę zwalonych belek i zapadających się podłóg. Kiedy wspinała się na płonące schody, wyjęła coś z rozpadających się resztek ubrania i chwyciła w zęby.
Śmierć Szczurów nie czekał, co się zdarzy. Pod pewnymi względami był wprawdzie tak pradawny jak pierwsze protoszczury, ale pojawił się przecież ledwie wczoraj i wciąż trochę zgadywał, jak Śmierć powinien się zachowywać. Być może, zdawał sobie też sprawę, że głęboki, dudniący odgłos, od którego dygotały ściany, wydaje brandy, która zaczyna już wrzeć w swych beczułkach.
A istotną cechą wrzącej brandy jest to, że nie wrze zbyt długo.
Kula ognia rozrzuciła kawałki gospody na całe mile dookoła. Białe od żaru płomienie wystrzeliły z otworów, gdzie kiedyś były okna i drzwi. Ściany eksplodowały. Płonące krokwie przeleciały nad głowami. Niektóre trafiły na sąsiednie dachy, wywołując kolejne pożary.
Pozostała tylko plama jasności, od której łzawiły oczy.
A potem niewielkie kałuże cienia w tej jasności.
Przesuwały się i zbiegały razem, aż utworzyły wysoką sylwetkę idącą długim krokiem i niosącą coś przed sobą.
Minęła poparzonych gapiów i chłodną, mroczną drogą pomaszerowała w stronę farmy. Ludzie otrząsali się i podążali za nią niczym warkocz ciemnej komety.
Bill Brama wszedł do sypialni panny Flitworth i ułożył dziecko na łóżku.
MÓWIŁA, ŻE GDZIEŚ NIEDALEKO JEST APTEKARZ.
Panna Flitworth przecisnęła się przez tłumek na schodach.