— Jeden mieszka w Chambly — przypomniała sobie. — Ale jest też czarownica przy drodze do Lancre.
ŻADNYCH CZAROWNIC. ŻADNEJ MAGII. PROSZĘ PO NIEGO POSŁAĆ. A WSZYSCY INNI WYJDĄ.
To nie była prośba. To nawet nie był rozkaz. To było po prostu stwierdzenie faktu.
Panna Flitworth zamachała chudymi rękami.
— No już! Widowisko skończone! Uciekać stąd! Jesteście w mojej sypialni! No już, wynocha!
— Jak on to zrobił? — odezwał się ktoś z tylnych szeregów. — Nikt nie mógł wyjść stamtąd żywy! Widzieliśmy, że wszystko wyleciało w powietrze!
Bill Brama odwrócił się powoli.
SCHOWALIŚMY SIĘ, powiedział. W PIWNICY.
— No właśnie. Widzicie? — powiedziała panna Flitworth. — W piwnicy. Bardzo rozsądnie.
— Przecież gospoda nie miała… — zaczął ktoś z powątpiewaniem, ale urwał nagle. Bill Brama patrzył na niego. — W piwnicy… — poprawił się szybko. — Tak. Zgadza się. Sprytnie.
— Bardzo sprytnie — dodała panna Flitworth. — A teraz idźcie stąd wszyscy.
Słyszał, jak wypędza gapiów ze schodów i z chaty. Trzasnęły drzwi. Nie słyszał, jak wraca na górę z miską chłodnej wody i ręcznikiem — jeśli tylko chciała, panna Flitworth potrafiła chodzić bezszelestnie.
Weszła i zamknęła za sobą drzwi.
— Rodzice będą chcieli ją zobaczyć — oznajmiła. — Matka zemdlała, a Duży Henry z młyna musiał powalić jej ojca, bo chciał wrócić w płomienie. Ale i tak zaraz się tu zjawią.
Pochyliła się i otarła dziewczynce czoło.
— Gdzie była?
SCHOWAŁA SIĘ W KREDENSIE.
— Przed ogniem?
Bill Brama wzruszył ramionami.
— Dziwię się, że potrafiłeś ją znaleźć w tym ogniu i dymie…
MOŻNA TO CHYBA NAZWAĆ DAREM.
— I nie ma żadnej rany…
Bill Brama zignorował brzmiące w głosie pytanie.
CZY POSŁAŁA PANI KOGOŚ PO APTEKARZA?
— Tak.
NIE WOLNO MU NICZEGO STĄD ZABIERAĆ.
— Nie rozumiem.
PROSZĘ TU ZOSTAĆ, KIEDY PRZYJDZIE. NIE WOLNO WAM NICZEGO WYNIEŚĆ Z TEGO POKOJU.
— To bez sensu. Dlaczego miałby coś wynosić? I co miałby zabierać?
TO BARDZO WAŻNE. A TERAZ MUSZĘ PANIĄ OPUŚCIĆ.
— Dokąd idziesz?
DO STODOŁY. PEWNYCH RZECZY MUSZĘ DOPILNOWAĆ. NIE ZOSTAŁO ZBYT WIELE CZASU.
Panna Flitworth spojrzała na dziecko. Nie miała pojęcia, co się dzieje. Mogła tylko zgadywać.
— Wygląda, jakby spała — stwierdziła bezradnie. — Co właściwie jej jest?
Bill Brama przystanął u szczytu schodów.
ŻYJE W POŻYCZONYM CZASIE, wyjaśnił.
Za stodołą wznosiła się stara kuźnia, nieużywana już od lat. Ale teraz czerwone i żółte błyski zalewały podwórze i pulsowały niczym serce. I jak u serca, rozbrzmiewało regularne dudnienie. Z każdym uderzeniem światło rozbłyskiwało błękitem.
Panna Flitworth zajrzała przez otwarte wrota. Gdyby była osobą, która przysięga, mogłaby się zaklinać, że nie wydała żadnego dźwięku, który byłby słyszalny przez trzask ognia i uderzenia młotka. Jednak Bill Brama odwrócił się i stanął pochylony, trzymając przed sobą zakrzywione ostrze.
— To ja!
Rozluźnił się, a przynajmniej przeszedł na inny poziom napięcia.
— Co ty tu robisz, do demona?
Spojrzał na ostrze w ręku, jakby widział je po raz pierwszy.
POMYŚLAŁEM, ŻE NAOSTRZĘ KOSĘ, PANNO FLITWORTH.
— O pierwszej w nocy?
Spojrzał na nią, nie rozumiejąc.
W NOCY JEST TAK SAMO TĘPA, PANNO FLITWORTH.
Po czym uderzył kosą o kowadło.
I NIE MOGĘ NAOSTRZYĆ JEJ DOŚĆ DOBRZE!
— Myślę, że zaszkodziło ci to gorąco — stwierdziła i ujęła go za ramię. — Poza tym wygląda na całkiem ostrą… — zaczęła i urwała nagle. Palce przesunęły się po kości ramienia, cofnęły na chwilę i zacisnęły znowu.
Bill Brama zadrżał.
Panna Flitworth nie wahała się długo. Przez siedemdziesiąt pięć lat widziała wojny, głód, niezliczone chore zwierzęta, kilka epidemii i tysiące drobnych, codziennych tragedii. Smutny szkielet nie mieścił się nawet w górnej dziesiątce Najgorszych Rzeczy, jakie znała.
— Więc to ty… — powiedziała tylko.
PANNO FLITWORTH, JA…
— Zawsze wiedziałam, że w końcu przyjdziesz.
CHYBA JEDNAK POWINIENEM…
— Wiesz, przez większą część życia czekałam na rycerza na białym koniu. — Panna Flitworth uśmiechnęła się. — Zażartowałeś ze mnie, co?
Bill Brama usiadł ciężko na kowadle.
— Przyjechał aptekarz — poinformowała go panna Flitworth. — Powiedział, że nic nie może zrobić. Twierdzi, że małej nic nie dolega. Tyle że nie potrafi jej obudzić. A wiesz, ledwie nam się udało rozewrzeć jej palce, tak mocno to trzymała.
MÓWIŁEM, ŻE NIE WOLNO NICZEGO ZABIERAĆ!
— W porządku, nic się nie stało. Zostawiliśmy jej to w ręce.
DOBRZE.
— Co to jest?
MÓJ CZAS.
— Słucham?
MÓJ CZAS. CZAS MOJEGO ŻYCIA.
— Wygląda jak taka klepsydra do gotowania bardzo drogich jajek.
Bill Brama zdziwił się wyraźnie.
NO TAK. W PEWNYM SENSIE. ODDAŁEM JEJ CZĘŚĆ MOJEGO CZASU.
— Jak to możliwe, że potrzebujesz czasu?
WSZYSTKIE ŻYWE ISTOTY POTRZEBUJĄ CZASU. A KIEDY SIĘ SKOŃCZY, UMIERAJĄ. KIEDY TEN CZAS UPŁYNIE, ONA UMRZE. I JA TEŻ UMRĘ. ZA KILKA GODZIN.
— Przecież nie możesz…
MOGĘ. TRUDNO TO WYTŁUMACZYĆ.
— Posuń się.
CO?
— Mówię: posuń się. Chcę usiąść.
Bill Brama zrobił jej miejsce na kowadle. Panna Flitworth usiadła.
— Czyli umrzesz… — powiedziała.
TAK.
— Ale nie chcesz?
NIE.
— Dlaczego nie?
Spojrzał na nią, jakby nagle wpadła w obłęd.
PONIEWAŻ WTEDY NIE BĘDZIE JUŻ NICZEGO. PONIEWAŻ NIE BĘDĘ ISTNIAŁ.
— To samo dzieje się z ludźmi, prawda?
NIE SĄDZĘ. DLA WAS WYGLĄDA TO INACZEJ. MACIE TO LEPIEJ ZORGANIZOWANE.
Przez chwilę oboje wpatrywali się w gasnące węgle na palenisku kuźni.
— W takim razie po co ostrzyłeś tę kosę? — spytała panna Flitworth.
POMYŚLAŁEM, ŻE MÓGŁBYM… WALCZYĆ.
— Czy komuś się to udało? Znaczy, przeciw tobie?
NA OGÓŁ NIE. CZASAMI LUDZIE PROPONUJĄ MI GRĘ. WIE PANI, O SWOJE ŻYCIE.
— Czy któryś wygrał?
NIE. CHOCIAŻ W ZESZŁYM ROKU KTOŚ ZDOBYŁ TRZY ULICE I WSZYSTKIE USŁUGI.
— Co? Jaka to była gra?
NIE PAMIĘTAM. NAZYWAŁA SIĘ CHYBA „WYŁĄCZNE POSIADANIE”. BYŁEM W ARESZCIE.
— Chwileczkę — przerwała mu panna Flitworth. — Skoro ty jesteś tobą, to kto po ciebie przyjdzie?
ŚMIERĆ. WCZORAJ W NOCY KTOŚ WSUNĄŁ MI TO POD WROTA.
Śmierć pokazał jej przybrudzony skrawek papieru, na którym panna Flitworth z pewnym wysiłkiem odczytala słowo: OooooEEEeeOOOooEEeeeOOOoooEEeee.
OTRZYMAŁEM NIESTARANNIE NAPISANY LIŚCIK OD BANSHEE.
Panna Flitworth pochyliła głowę.
— Ale przecież… popraw mnie, jeśli się mylę… przecież… NOWY ŚMIERĆ. Bill Brama sięgnął po kosę.
BĘDZIE STRASZNY.
Ostrze przekręciło mu się w dłoniach. Na krawędzi błysnęło niebieskie światło.
JA BĘDĘ PIERWSZY.
Panna Flitworth zafascynowana wpatrywała się w odbłyski.
— A jak straszny?
JAKIEGO STRASZNEGO MOŻE PANI SOBIE WYOBRAZIĆ?
— Och.
WŁAŚNIE TAKI.
Ostrze pochylało się w tę i w tamtą stronę.
— Po dziecko też? — upewniła się panna Flitworth.