Выбрать главу

Azrael uniósł palec do twarzy wypełniającej niebo, oświetlonej słabym blaskiem konających galaktyk.

Istnieje miliard Śmierci, ale wszystkie są aspektami jednego: Azraela, Wielkiego Atraktora, Śmierci Wszechświatów, początku i końca Czasu.

Większa część wszechświata zbudowana jest z ciemnej materii i tylko Azrael ją zna.

Oczy tak wielkie, że zwykła supernowa byłaby tylko sugestią błysku na źrenicy, przesunęły się z wolna i zogniskowały na maleńkiej figurce, stojącej na ogromnej, pociętej pętlami powierzchni jego palca. Obok Azraela, pośrodku całej pajęczyny wymiarów, zawisł tykający wielki Zegar. Gwiazdy błyszczały w oczach Azraela. Śmierć Dysku wyprostował się i rzekł: PANIE, PROSZĘ O…

Trzej słudzy zapomnienia wsunęli się w istnienie tuż obok niego.

Któryś powiedział: Nasłuchaj. Jest oskarżony o wtrącanie się.

Któryś powiedział: I o śmierciobójstwo.

Któryś powiedział: I dumę. I życie z intencją przeżycia.

Któryś powiedział: I wsparcie chaosu przeciwko porządkowi.

Azrael uniósł brew.

Słudzy wyczekująco odsunęli się od Śmierci.

PANIE, WIEM, ZE NIE MA DOBREGO PORZĄDKU Z WYJĄTKIEM TEGO, KTÓRYTWORZYMY…

Wyraz twarzy Azraela się nie zmienił.

NIE MA NADZIEI PRÓCZ NAS. NIE MA LITOŚCI PRÓCZ NAS. NIE MA SPRAWIEDLIWOŚCI. JESTEŚMY TYLKO MY.

Ciemna, smutna twarz wypełniła niebo.

WSZYSTKIE RZECZY, KTÓRE SĄ, SĄ NASZE. ALE MUSIMY O NIE DBAĆ. PONIEWAŻ JEŚLI NIE DBAMY, NIE ISTNIEJEMY. AJEŚLI NIE ISTNIEJEMY, NIE MA JUŻ NIC, TYLKO ŚLEPE ZAPOMNIENIE.

ALE NAWET ZAPOMNIENIE PEWNEGO DNIA MUSI SIĘ SKOŃCZYĆ. PANIE, CZYZECHCESZ DAĆ MI TROCHĘ CZASU? DLA WŁAŚCIWEJ RÓWNOWAGI RZECZY. ABY ZWRÓCIĆ TO, CO DANE. PRZEZ WZGLĄD NA WIĘŹNIÓW I PTAKI.

Śmierć cofnął się o krok.

Na twarzy Azraela nie dało się odczytać żadnego wyrazu.

Śmierć zerknął z ukosa na sługi.

PANIE, NA CO MOŻE PLON MIEĆ NADZIEJĘ, JEŚLI NIE NA TROSKĘ KOSIARZA?

Czekał.

PANIE? powiedział.

W czasie, jaki upłynął, kijka galaktyk rozwinęło się, zakręciło wokół Azraela jak papierowe wstęgi, zbiegło w punkt i zniknęło.

I wreszcie Azrael powiedział:

TAK.

A drugi palec sięgnął przez ciemność do Zegara.

Zabrzmiał cichy wrzask wściekłości trzech sług, potem okrzyki zrozumienia, i wreszcie syk trzech krótkotrwałych błękitnych płomieni.

Wszystkie inne zegary, nawet pozbawiony wskazówek zegar Śmierci, były odbiciami jedynego Zegara. Dokładnymi odbiciami Zegara: mówiły wszechświatowi, jaki jest czas, ale Zegar mówił, czyj jest czas. Był źródłem, z którego cały czas wypływał.

A jego konstrukcja była taka, że główna wskazówka obiegała tarczę tylko raz.

Wskazówka sekundowa mknęła po kolistej ścieżce, na którą nawet światło potrzebowało dni, wiecznie ścigana przez minuty, godziny, dni, miesiące, lata, wieki i epoki. Ale wskazówka wszechświata obracała się jeden raz.

Przynajmniej dopóki ktoś nie nakręcił mechanizmu.

A Śmierć wrócił do domu z garstką Czasu.

Brzęknął dzwonek nad drzwiami.

Druto Pole, kwiaciarz, spojrzał ponad bukietem róż. Ktoś stał między wazonami. Wydawał się trochę niewyraźny; nawet później Druto nie byf pewien, kto właściwie odwiedził go w sklepie i jak naprawdę brzmiały jego słowa. Zacierając ręce podszedł bliżej.

— Czym mogę słu…

KWIATY —

Druto wahał się tylko przez moment.

— A jakie jest, hm, przeznaczenie owych…

DLA DAMY.

— Czy ma pan jakieś szcze…

KALIE.

— Tak? Jest pan pewien, że kalie to odpo…

LUBIĘ KALIE.

— No tak… Chciałem tylko zauważyć, że kalie są nieco posępne.

LUBIĘ POSĘP…

Przybysz zawahał się.

CO PAN PROPONUJE?

Druto gładko wszedł w tryb roboczy.

— Róże zawsze są dobrze widziane — zapewnił. — Lub orchidee. Wielu dżentelmenów ostatnio zapewniało mnie, że damy uznają pojedynczą orchideę za piękniejszą od bukietu róż…

POPROSZĘ DUŻO.

— Życzy pan sobie róże czy orchidee?

OBIE.

Palce Druta poruszały się płynnie niczym węgorze w oleju.

— Może zdołałbym zainteresować pana również tymi przepięknymi gałązkami Nervousa Gloriosa…

PROSZĘ ICH DUŻO.

— I jeśli nie obciąży to zbytnio pańskiego budżetu, zaproponowałbym jeszcze pojedynczy okaz tej niezwykle rzadkiej…

TAK.

— A może…

TAK. WSZYSTKO. ZE WSTĄŻECZKĄ.

Kiedy dzwonek nad drzwiami pożegnał klienta, Druto obejrzał monety w dłoni. Wiele z nich było skorodowanych, wszystkie bardzo dziwne, a jedna czy dwie złote.

— Um… — mruknął. — To całkiem wystarczy. I nagle zdał sobie sprawę, że słyszy cichy szelest. Wokół niego, w całym sklepie, płatki kwiatów opadały jak deszcz.

A TE?

— To nasz asortyment De Luxe — odparła kobieta w sklepie z czekoladkami. W przybytkach tak eleganckich nie sprzedaje się cukierków, tylko łakocie, często w formie pojedynczych, opakowanych w złoto czekoladowych wirów, które robią nawet większe dziury na koncie niż w zębach.

Wysoki klient w czerni wybrał bombonierkę wielkości mniej więcej dwóch stóp kwadratowych. Na wieczku podobnym do satynowej poduszki był obrazek pary beznadziejnie zezowatych kociąt wyglądających z buta.

DLACZEGO PUDEŁKO JEST OBSZYTE? MA SŁUŻYĆ DO SIEDZENIA? CZY CZEKOLADKI W ŚRODKU PACHNĄ KOTAMI?, dodał groźnym tonem, a raczej tonem jeszcze groźniejszym niż do tej chwili.

— Ależ nie. To nasz asortyment Supreme.

Klient odrzucił bombonierkę na bok.

NIE.

Sprzedawczyni rozejrzała się na obie strony, po czym otworzyła szufladę pod ladą, równocześnie zniżając głos do konspiracyjnego szeptu.

— Oczywiście — powiedziała. — Na tak szczególną okazję…

Bombonierka była niewielka. Była też całkowicie czarna, z wyjątkiem nazwy wypisanej małymi białymi literami. Kotów, nawet z różowymi kokardkami na szyjach, nie dopuszczono by na odległość mili od takiego pudełka. Aby wręczyć damie taką bombonierkę, przybysze w czerni wyskakiwali z kolejek linowych i zjeżdżali na linach z budynków.

Przybysz w czerni przyjrzał się napisowi.

„MROCZNE OCZAROWANIA”, odczytał. PODOBA MI SIĘ.

— Dla tych intymnych chwil — szepnęła kobieta. TAK TO CHYBA ODPOWIEDNIE. Sprzedawczyni rozpromieniła się.

— Czy mam zapakować? TAK ZE WSTĄŻECZKĄ.

— Czy jeszcze coś, proszę pana? Klient nagle jakby wpadł w panikę.

JESZCZE? POWINNO BYĆ COŚ JESZCZE? JEST COŚ JESZCZE? CO TAKIEGO TRZEBA JESZCZE ZROBIĆ?

— Nie zrozumiałam.

CHODZI O PREZENT DLA DAMY.

Sprzedawczyni była trochę zagubiona tą nagłą zmianą toru konwersacji. Chwyciła się więc wygodnego banału.

— No cóż, mówi się, prawda, że diamenty są najlepszym przyjacielem dziewczyny.

DIAMENTY? AHA. DIAMENTY. RZECZYWIŚCIE?

Migotały niczym odpryski światła gwiazd na czarnym aksamicie nieba.

— Ten — powiedział kupiec. — Przepiękny kamień. Proszę zwrócić uwagę na blask, na wyjątkowy…

JAK BARDZO JEST PRZYJAZNY?

Kupiec zawahał się. Znal się na karatach, twardości, połysku, wiedział, co to „ogień”, „woda” i szlif. Ale nigdy dotąd nie kazano mu oceniać kamieni pod względem charakteru.

— Dobrze usposobiony? — zaryzykował.

NIE.