Выбрать главу

Palce kupca pochwyciły kolejny odprysk zamrożonego światła.

— Ten natomiast… — do jego głosu powróciła pewność — …pochodzi ze słynnej kopalni Shortshanks. Pozwoli pan, że zwrócę jego uwagę na te cudowne…

Poczuł, że przenikliwy wzrok przewierca mu czaszkę.

— Chociaż nie jest, muszę przyznać, znany ze swej przyjaznej postawy.

Klient w czerni rozejrzał się z dezaprobatą. W półmroku, za trolloodpornymi kratami, klejnoty lśniły jak oczy smoków w głębi jaskini.

CZY KTÓRYKOLWIEK Z NICH JEST PRZYJAZNY?

— Szanowny panie, mogę chyba powiedzieć, nie obawiając się zaprzeczenia, że nigdy nie opieraliśmy naszej polityki zakupów na charakterze i usposobieniu kamieni — przyznał kupiec.

Czuł się nieswojo. Wyczuwał, że coś jest nie w porządku, a gdzieś w najdalszym zakątku umysłu wiedział, co to takiego, jednak mózg w jakiś niezwykły sposób nie dopuszczał do ostatecznych wniosków. I to go irytowało.

GDZIE SIĘ ZNAJDUJE NAJWIĘKSZY DIAMENT NA ŚWIECIE?

— Największy? Prosta sprawa. To Łza Offlera, a znajduje się w wewnętrznym sanktuarium Zagubionej Złotej Świątyni Przeznaczenia Offlera, Boga Krokodyla, w najciemniejszym Howondalandzie. Waży osiemset pięćdziesiąt karatów. I uprzedzając pańskie pytanie, tak, osobiście poszedłbym z nim do łóżka.

Jedną z przyjemniejszych stron funkcji kapłana w Zagubionej Złotej Świątyni Przeznaczenia Offlera, Boga Krokodyla była możliwość wcześniejszych powrotów do domu prawie każdego popołudnia. To dlatego że świątynia była zagubiona. Większość wyznawców nie mogła do niej trafić. Czyli ci, którzy mieli szczęście.

Tradycyjnie tylko dwie osoby mogły wchodzić do wewnętrznego sanktuarium. Najwyższy kapłan i drugi kapłan, który nie był najwyższy. Pracowali na tych stanowiskach od lat i zajmowali to stanowisko na zmianę. Nie mieli wielu obowiązków, jako że potencjalni wyznawcy byli przez liczne pułapki nabijani na pale, miażdżeni, truci albo cięci na plasterki, zanim jeszcze dotarli do niewielkiej skarbonki i zabawnego rysunku termometru* przed zakrystią.

Grali właśnie w Okalecz Pana Cebulę na głównym ołtarzu, w cieniu wysadzanego klejnotami posągu samego Offlera, kiedy usłyszeli w dali zgrzyt głównej bramy.

Najwyższy kapłan nawet nie podniósł głowy.

— No, no — mruknął. — Następny chętny pod wielką toczącą się kulę.

Grzmotnęło, po czym rozległy się huki i zgrzyty. A potem wyraźne końcowe uderzenie.

— Do rzeczy — powiedział najwyższy kapłan. — Jaka jest stawka?

— Dwa kamyki — odparł niższy kapłan.

— Dobrze. — Najwyższy kapłan obejrzał swoje karty. — Dokładam te dwa karny…

Usłyszeli dalekie kroki.

— W zeszłym tygodniu ten chłopak z pejczem dotarł aż do wielkich i ostrych kolców — przypomniał niższy kapłan.

Zabrzmiał dźwięk przypominający spuszczanie wody w bardzo starej i wyschniętej toalecie. Kroki ucichły.

Najwyższy kapłan uśmiechnął się pod nosem.

— Dobrze — powtórzył. — Daję te dwa kamyki i podnoszę jeszcze o dwa.

Niższy kapłan rzucił karty na ołtarz.

— Podwójny Cebula — oznajmił.

Najwyższy kapłan obejrzał je podejrzliwie. Niższy kapłan sprawdził na świstku papieru.

— Jesteś mu już winien trzysta tysięcy dziewięćset sześćdziesiąt cztery kamyki — poinformował.

— Fundusz naprawy dachu Zagubionej Złotej Świątyni! Jeszcze tylko 6000 sztuk złota!! Wesprzyj nas ofiarą!!! Dziękujemy!!!

Znów usłyszeli kroki. Wymienili spojrzenia.

— Dawno już nie mieliśmy nikogo w korytarzu zatrutych strzałek — stwierdził najwyższy kapłan.

— Stawiam pięć, że dojdzie — zaproponował niższy.

— Wchodzę.

Usłyszeli ciche stukanie metalowych grotów na kamieniach.

— Aż żal odbierać ci kamyki. Znowu dobiegł ich odgłos kroków.

— No dobrze, ale jest jeszcze… — zgrzyt, plusk — …basen z krokodylami. Kroki.

— Nikt jeszcze nigdy nie przeszedł obok straszliwego strażnika bram…

Kapłani spojrzeli nawzajem na swe przerażone twarze.

— Zaraz — rzucił ten, który nie był najwyższy. — Nie sądzisz chyba, że to…

— Tutaj? Daj spokój. Jesteśmy w samym środku przeklętej dżungli. — Najwyższy próbował się uśmiechnąć. — W żaden sposób… Kroki były coraz bliżej. Kapłani objęli się ze zgrozą.

— Pani Cake!

Drzwi wpadły do wnętrza. Czarny wiatr dmuchnął przez sanktuarium, pogasił świece i rozrzucił karty niczym płatki śniegu w groszki.

Kapłani usłyszeli zgrzyt bardzo dużego diamentu wyjmowanego z oprawy.

DZIĘKUJĘ.

Po chwili, w której mieli wrażenie, że nie dzieje się już nic więcej, kapłan, który nie był najwyższy, znalazł pudełko z hubką i po kilku nieudanych próbach zapalił świece.

Poprzez tańczące cienie spojrzeli w górę na posąg, gdzie ział otwór, w którym powinien tkwić bardzo duży diament.

Po chwili najwyższy kapłan westchnął ciężko.

— Spójrzmy na to z tej strony — zaproponował. — Poza nami dwoma, kto się o tym dowie?

— Fakt. Nigdy w ten sposób nie myślałem. Słuchaj, czy jutro ja mógłbym być najwyższym kapłanem?

— Twoja kolej wypada dopiero w czwartek.

— No zgódź się.

Najwyższy kapłan wzruszył ramionami i zdjął z głowy pióropusz najwyższego kapłana.

— To naprawdę przykre — stwierdził, zerkając na obrabowany posąg. — Niektórzy ludzie zwyczajnie nie potrafią się zachować w domu bożym.

Śmierć przeniknął przez świat i raz jeszcze wylądował na podwórzu farmy. Słońce opadło na horyzont, kiedy zastukał do kuchennych drzwi. Panna Flitworth otworzyła, wycierając dłonie o fartuch. Mrużąc krótkowzroczne oczy, przyjrzała się gościowi i cofnęła się o krok.

— Bill Brama? Ależ mnie wystraszyłeś.

PRZYNIOSŁEM PANI KWIATY.

Patrzyła na suche, martwe łodygi.

I PUDEŁKO CZEKOLADEK. TAKICH, JAKIE LUBIĄ DAMY.

Patrzyła na niewielką czarną bombonierkę.

A TU JEST DIAMENT, ŻEBY SIĘ Z PANIĄ ZAPRZYJAŹNIŁ.

Diament pochwycił ostatnie promienie zachodzącego słońca.

Panna Flitworth wreszcie odzyskała mowę.

— Billu Bramo, co ty właściwie zamierzasz?

PRZYSZEDŁEM ZABRAĆ PANIĄ OD TEGO WSZYSTKIEGO.

— Naprawdę? A dokąd?

Śmierć nie planował aż tak daleko.

DOKĄD BY PANI CHCIAŁA?

— Nie zamierzam chodzić dzisiaj nigdzie indziej, jak tylko na tańce — oznajmiła stanowczo panna Flitworth. Tego Śmierć również nie planował.

CO TO ZA TAŃCE?

— Tańce plonów. Nie wiesz? To taka tradycja. Kiedy zbierze się już plon. Coś w rodzaju święta, jakby dziękczynienie.

DZIĘKCZYNIENIE KOMU?

— Nie wiem. Chyba nikomu konkretnemu. Po prostu ogólne podziękowanie. Tak przypuszczam.

ZAMIERZAŁEM POKAZAĆ PANI CUDA. NAJPIĘKNIEJSZE MIASTA. COKOLWIEK PANI ZECHCE.

— Cokolwiek?

TAK.

— W takim razie chcę iść na tańce, Billu Bramo. Co roku chodzę. Liczą na mnie. Wiesz, jak to jest.

TAK, PANNO FLITWORTH. Ujął jej dłoń.

— Jak to? Już? — zdziwiła się. — Nie jestem gotowa…

PROSZĘ SPOJRZEĆ.

Popatrzyła na to, co nie wiadomo skąd miała na sobie.

— To nie moja suknia. Strasznie błyszcząca.

Śmierć westchnął. Najwspanialsi kochankowie w historii nigdy nie spotkali panny Flitworth. Przy niej sam Casanunda oddałby swoją drabinę.

TO DIAMENTY. KRÓLEWSKI QKUP W DIAMENTACH.

— Za którego króla?

ZA DOWOLNEGO.