Выбрать главу

— Duuurrump-da-dum-dum — zanucił skrzypek. Pot ściekał mu po brodzie, gdy uległ nowemu rytmowi.

Tancerze zakręcili się niepewnie, nie znając kroków. Ale jedna para sunęła między nimi drapieżnie przechylona, wyciągając złączone ramiona niczym bukszpryt pirackiego okrętu. Na końcu estrady zawrócili z wymachem kończyn, zdającym się przeczyć normalnej anatomii, i ruszyli promenadą przez tłum.

— Jak się nazywa?

TANGO.

— Można za to trafić do więzienia?

NIE PRZYPUSZCZAM.

— Zadziwiające. Muzyka się zmieniła.

— A ten znam. To quirmiański taniec byków! O-le!

„Z MLEKIEM” ?

Nagle w rytmie muzyki rozległa się szybka kanonada głuchych, ostrych dźwięków.

— Kto gra na marakasach? Śmierć uśmiechnął się tylko.

MARAKASY? NIE POTRZEBUJĘ… MARAKASÓW.

A potem stało się teraz.

Księżyc zmienił się we własne widmo ponad horyzontem. Z drugiej strony rozlewał się już odległy brzask nadchodzącego dnia.

Zeszli z tanecznej estrady.

Cokolwiek podtrzymywało orkiestrę w godzinach nocy, teraz odpływało powoli. Muzycy spoglądali po sobie. Skrzypek Kurek obejrzał się — diament wciąż leżał za nim.

Bębnista próbował masować zdrętwiałe przeguby.

Kurek patrzył bezradnie na zmęczonych tancerzy.

— No to… — powiedział i jeszcze raz podniósł smyczek.

Panna Flitworth i jej towarzysz słuchali tego ukryci we mgle, która o świcie kłębiła się nad polami. Śmierć rozpoznał powolny, uparty rytm. Przywodził na myśl drewniane figurki wirujące przez Czas, dopóki nie rozwinie się sprężyna.

TEGO NIE ZNAM.

— To ostatni walc.

PODEJRZEWAM, ŻE NIE MA CZEGOŚ TAKIEGO.

— Wiesz — odezwała się panna Flitworth. — Cały wieczór się zastanawiałam, jak to będzie. Jak to zrobisz. Rozumiesz, ludzie przecież powinni umierać na coś, prawda? Myślałam, że może umrę ze zmęczenia, ale nigdy jeszcze nie czułam się lepiej. Wytańczyłam się za całe życie, a nawet nie jestem zdyszana. Właściwie to jestem chyba w lepszej formie niż na początku, Billu Bramo. I…

Urwała.

— Nie oddycham. — To nie było pytanie. Uniosła dłoń i chuchnęła na nią.

NIE.

— Rozumiem. Nigdy w życiu tak się nie bawiłam. Ha! Więc…kiedy?

PAMIĘTASZ, RENATO, KIEDY POWIEDZIAŁAŚ, ŻE CIĘ WYSTRASZYŁEM?

— Tak…

ŚMIERTELNIE CIĘ WYSTRASZYŁEM.

Panna Flirworth nie słuchała. Obracała dłoń w obie strony, jakby nigdy jej wcześniej nie widziała.

— Zauważyłam, że dokonałeś kilku zmian, Billu Bramo.

NIE. TO ŻYCIE DOKONUJE ZMIAN.

— Chodziło mi o to, że jestem młodsza.

MNIE RÓWNIEŻ O TO CHODZIŁO.

Pstryknął palcami. Pimpuś przestał gryźć trawę pod żywopłotem i podbiegł.

— Wiesz — mówiła panna Flitworth — często myślałam… Często myślałam, że każdy ma swój taki, rozumiesz, taki naturalny wiek. Widuje się czasem dziesięcioletnie dzieci, które się zachowują, jakby miały po trzydzieści pięć lat. Niektórzy ludzie rodzą się w średnim wieku. Miło byłoby wierzyć, że miałam… — spojrzała na siebie — …no, powiedzmy osiemnaście lat. Przez całe życie. Wewnątrz.

Śmierć nie odpowiedział. Pomógł jej wsiąść na konia.

— Kiedy widzę, co życie robi z ludźmi, to wiesz, wcale nie jesteś taki najgorszy — powiedziała nerwowo.

Śmierć cmoknął. Pimpuś ruszył naprzód.

— Nigdy nie spotkałeś Życia, prawda?

MOGĘ CAŁKIEM SZCZERZE ZAPEWNIĆ, ŻE NIE.

— Prawdopodobnie jest takie wielkie, białe, trzeszczące. Jak burza z piorunami w spodniach — zastanawiała się panna Flitworth. CHYBANIE. Pimpuś uniósł się w poranne niebo.

— A zresztą… Śmierć wszystkim tyranom — rzekła panna Flitworth.

TAK.

— Dokąd jedziemy?

Pimpuś gnał już galopem, ale pejzaż wokół się nie zmieniał.

— Masz pięknego konia — powiedziała panna Flitworth. Głos jej drżał.

TAK.

— Ale co on właściwie robi?

ROZPĘDZA SIĘ.

— Przecież się nie ruszamy… Zniknęli.

I pojawili się znowu. Wokół rozciągały się śnieżne pola i zielonkawy lód na górskich urwiskach. Góry nie były stare, wygładzone deszczami i erozją, z łagodnymi stokami narciarskimi. To były góry młode, gniewne, dorastające. Skrywały wąwozy i bezlitosne szczeliny. Jedna chwila jodłowania w nieodpowiednim miejscu mogła przyciągnąć nie wesołe echo i odpowiedź samotnego pasterza, ale pięćdziesiąt ton dostarczonego ekspresowo śniegu.

Koń wylądował na śnieżnym nawisie, który właściwie nie powinien go utrzymać.

Śmierć zeskoczył i pomógł zsiąść pannie Flitworth. Razem przeszli po śniegu do wydeptanej ścieżki, przytulonej do stromego zbocza.

— Dlaczego tu jesteśmy?

UNIKAM SPEKULACJI O SPRAWACH KOSMICZNEJ NATURY.

— To znaczy tutaj, na tej górze. W tym punkcie geografii — tłumaczyła cierpliwie panna Flitworth.

TO NIE JEST GEOGRAFIA.

— A co w takim razie?

HISTORIA.

Za zakrętem stał kucyk. Obgryzał jakiś krzak, a na grzbiecie miał duży pakunek. Ścieżka kończyła się pod zwałem podejrzanie czystego śniegu.

Śmierć wyjął spod szaty życiomierz.

TERAZ, powiedział i wszedł na śnieg.

Przyglądała mu się przez chwilę, myśląc, czy także może to zrobić. Materialność jest nałogiem, od którego trudno się odzwyczaić.

A po chwili już nie musiała.

Ktoś wyszedł.

Śmierć dociągnął popręg i wskoczył na siodło. Przez chwilę obserwował jeszcze dwoje ludzi przy lawinie. Sylwetki zmniejszyły się do granic widzialności, a ich glosy były tylko fakturą powietrza.

— Powiedział tylko „DOKĄDKOLWIEK PÓJDZIECIE, PÓJDZIECIE RAZEM”. Zapytałem dokąd, a on powiedział, że nie wie. Co się stało?

— Rufus, najdroższy, trudno ci będzie uwierzyć…

— I kim był ten zamaskowany człowiek? Obejrzeli się razem. Nikogo już nie było.

W wiosce w Ramtopach, gdzie rozumieją, o co chodzi w tańcu morris, tańczą go tylko raz, o świcie, pierwszego dnia wiosny. Potem już nie, przez całe lato. W końcu jaki miałoby to sens? Czemu miałoby służyć?

Ale pewnego dnia, kiedy noce stają się coraz dłuższe, tancerze wcześniej przerywają pracę i ze strychów albo kufrów wyjmują inne kostiumy, te czarne, i inne dzwonki. Potem ruszają — każdy osobno — w dolinę pośród bezlistnych drzew. Nie rozmawiają. Nie gra muzyka. Trudno sobie wyobrazić taką, która byłaby odpowiednia.

Dzwonki nie dzwonią. Są zrobione z oktironu, magicznego metalu. Ale nie są — w ścisłym sensie tego słowa — bezdźwięczne. Bezdźwięczność to jedynie nieobecność dźwięku. Te dzwonki wydają przeciwieństwo dźwięku, coś w rodzaju silnie teksturowanej ciszy.

I chłodnym popołudniem, kiedy światło odpływa z nieba, na zmarzniętych liściach i w wilgotnym powietrzu tańczą ten drugi taniec morris. Dla zachowania równowagi rzeczy.

Trzeba tańczyć oba, jak. mówią. Inaczej nie można by tańczyć żadnego.

Windle Poons wlókł się po Mosiężnym Moście. Był to czas, kiedy nocni mieszkańcy kładą się do łóżek, a dzienni dopiero się budzą. W tej chwili ani jednych, ani drugich nie widziało się zbyt wielu.

Windle czuł, że coś ciągnie go tutaj, w to miejsce, tej nocy, teraz. Nie było to dokładnie takie samo uczucie jak wtedy, kiedy wiedział, że ma umrzeć. Raczej takie, jakiego doznaje trybik we wnętrzu zegara: wszystko się obraca, sprężyna się rozwija i tu właśnie należy się znaleźć…