Выбрать главу

Rem, kobieta subtelna, zanadto po ludzku wrażliwa, aby oceniać A-Cisa według jakichś ponadziemskich, kosmicznie bezstronnych kryteriów, po swojemu podejrzewała, że kontakty z Urpianami niosą zagrożenie ludzkiej wolności. Po ostatnich porażkach w walce z krzemowcami zaczęło świtać jej w głowie, że może los Ziemi jest już przesądzony, jeśli się nie skorzysta z odsieczy sprzymierzeńców mających daleko większe możliwości od ludzi. Mimo to nie potrafiła przełamać swego uporu.

Rozmowa z A-Cisem jako taka była dla Rem raczej robotą techniczną niż przeżyciem emocjonalnym. Bardziej od dialogu przypominała jej zwykłe komputerowe rozwiązywanie postawionych zadań. Nawet jej w myśli nie postało patrzeć w oczy swojemu rozmówcy. Szeroko rozstawione małe oczka — mniej czytelne niż oczy kota, kruka lub nawet ośmiornicy — ani serio, ani kpiąco nie mogły uchodzić za zwierciadło duszy. Rem była świadoma, że są narzędziem zbierającym obrazy dla tęgiego rozumu, lecz nie odczuwała tego.

Odpychające wrażenie całej postaci kosmity nie słabło w miarę upływu tej dziwnej Wymiany zdań, podczas której padały z ludzkich ust stroskane pytania o los Ziemi, o szanse ocalenia jej, o gwarancje dla wolności człowieka, a w odpowiedzi konwernom wyrzucał twardym, nie modulowanym głosem suche stwierdzenia, skrótowe komunikaty, dane liczbowe, spisy wykresów, alternatywne hipotezy z podaniem procentu prawdopodobieństwa każdej z nich.

Przerażenie agonią Ziemi, stale obecne w rozmyślaniach Rem, chwilami nakłaniało ją do jakiegoś kompromisu. Ale wtedy przelotny rzut oka na małą, gibką sylwetkę A-Cisa niweczył te pojednawcze zapędy: wracał opór przeciwko skorzystaniu z podejrzanej, może podstępnej pomocy jednych kosmitów w walce z drugimi. Urpianie, którzy pobieżnie dali się poznać, oraz do gruntu zagadkowi Silihomidzi byli dla Rem jednakowo obcy. Pomyślała, że to samo powinno dotyczyć obcości Ziemian w ich odczuciach. Skąd więc rękojmia, że Urpianin zechce się sprzymierzyć właśnie z człowiekiem, a nie — z Silihomidem?

Drugie połączenie wideofoniczne z Rem było dla Bera szczególnie kłopotliwe. Zacięty wyraz jej ust i jakiś błysk stanowczości w dużych miedzianych oczach nie wróżyły nic dobrego. Wprawdzie już nie zacietrzewiona jak przedtem, chwilami nawet melancholijnie spokojna, tym konsekwentniej trwała przy swoim. Ber szybko pojął, że dalsze mówienie o miłości do Ziemi mogłoby tylko rozdrażnić Rem, która tak samo jak on bolała nad nieszczęściem ojczyzny, lecz wzbraniała się — nawet w jej obronie! — zaprzepaścić niezawisłość ludzkiej psychiki i wolność ludzi. Toteż rozmowa zeszła na bardziej konkretne tory.

— Bagatelizujesz niepowtarzalną szansę, jaką stworzył przylot naszego gościa — powiedział Bernard wolno, wymownie wskazując wzrokiem A-Cisa. — Czy nie zdążyłaś przekonać się tu, w Astrobolidzie, że pomawianie Urpian o zakusy na naszą swobodę jest grubym nieporozumieniem?

— Być może… — odparła Rem powoli z nutką zwątpienia. — Ale znam przysłowie: Kto z kim przestaje, takim się staje.

Widząc zniecierpliwienie Bera, ruchem ręki poprosiła, aby jej nie przerywał.

— Wiem, co powiesz: że przecież nie będziemy małpować obcej kultury. A jeśli zmuszą nas do tego? Wszak widok dziarskich, pobudliwych Ziemian, pełnych ekspresji i temperamentu, nie może zachwycać tych bezpłciowych mędrków o spopielanym sercu, bez uczuć i wyobraźni, którzy dla mnie są tylko wypreparowanym rozumem.

— Oni nie zastosują siły przeciwko nam. Jeśli nie wierzysz A-Cisowi, pogadaj z naszymi astronautami. Znają ich na wylot i z dobrych, i ze złych stron.

— Ber, nie szukaj tu obiektywizmu! — odparła Rem dobitnie. — Zrozum: nie tylko Lu, biologicznie do tego zaprogramowany, lecz cała załoga Astrobolidu jest pod przemożnym wpływem Urpian. Widać to w każdym zdaniu — albo wprost, albo w podtekście. Kobiety znacznie starsze ode mnie, uczone z prawdziwego zdarzenia, mimo swych doświadczeń życiowych mówią z aprobatą nawet o powierzchowności tego karta z kosmosu. Ze uroczy i tak dalej… Chcesz czegoś więcej?

Ber rozłożył dłonie i zaczął pojednawczo:

— Uroczy albo koszmarny — co ciebie to obchodzi? Uwierz tylko, że nie zastosuje siły przeciwko nam.

— Nie uwierzę, bo oni mogą na wszelkie sposoby naginać ludzką psychikę do swych życzeń. A jak, to się nawet nie śni tobie albo mnie. Nie muszą używać siły. Przez to są jeszcze niebezpieczniejsi. A obchodzi mnie to, że nawet gdyby wspaniałomyślnie poniechali takich karykaturalnych posunięć, jak stworzenie Lu i tej trójki dzieci, a poprzestali na rozwiązaniu ich zdaniem najłagodniejszym, czyli ujednoliceniu poglądów — zabiliby ludzkość. Kolektywna jednomyślność to nie tylko pohańbienie człowieka, ale szybkie staczanie się po równi pochyłej aż do ostatecznego upadku. Oczywiście myślę o ludzkim społeczeństwie. Może na Urpian działa to właśnie budująco, lecz cóż nam do tego?… — dokończyła z nie tajonym przekąsem.

Ber skupił się. Chociaż jego złudzenia waliły się w gruzy, jeszcze próbował walczyć.

— Zastanów się — zaczął wolno, ważąc każde słowo. — Dużo rozmawiałem z załogą Astrobolidu. Z A-Cisem także. Na różne tematy. Mogłem, a nawet musiałem wyciągnąć pewne wnioski. Dla ciebie A-Cis jest pokraczny także psychicznie, ale wierz mi, że na tle tamtej społeczności jest on — jak to wyrazić? — no, nazwijmy: „porządnym człowiekiem”. Wiesz, o co mi chodzi przez analogię. Może inni Urpianie chcieliby przeinaczać ludzkość — ale on nie. A tylko on jeden do nas przyleciał…

— Nie pleć głupstw — ucięła Rem. — O A-Cisie nie wiesz nic, o Urpianach tak samo. Sądzę, że tacy porządni są oni wszyscy. Zbyt porządni… — podkreśliła z sarkazmem, zawieszając glos. — Nie dałabym trzech groszy, że to w ogóle rasa biologiczna.

Ber osłupiał.

— Tylko? — spytał z podświadomym lękiem.

— Roboty! Sztucznie wytworzone przez kogoś i zaprogramowane właśnie tak, jak my programujemy komputery. Ber posmutniał. Wiedział, że nic nie wskóra.

— Tak bardzo chciałem ciebie przekonać — podjął powoli. — Liczyłem, że przylecisz tutaj i pomożesz mi w tym rozpaczliwym położeniu. To znaczy — sprostował — że pomożesz umierającej Ziemi. Że spróbujesz ocucić ją. Rem, kochana, opamiętaj się!.. — dokończył z najwyższym wzburzeniem.

Teraz i ona podniosła oczy:

— Nie dręcz mnie! Ja też nic jestem z żelaza. I też kocham Ziemię. Nie przylecę na Księżyc, bo… — bo nie wiem, jak to jest naprawdę. Urpian nie znam i nie ufam im.

— A jeśli Franek zaprosi cię tutaj, przylecisz? — zapytał Ber znienacka.

— Też nie.

— Czy na pewno? Rem spojrzała gniewnie.

— Ber, co z tobą? Posądzasz mnie o kłamstwo? Ber stropił się.

— Przepraszam cię. Bardzo szczerze przepraszam. Wybacz mi, jestem rozstrojony. No cóż, dziękuję ci, że nie przylecisz popierać Franka.

— Nie robię tego dla ciebie. Nie chcę zdradzić ani Ziemi, ani wolności.

Ber wyłączył się. Był zdruzgotany. Zawiodła go nadzieja, że Rem, która miała znaczną popularność, poprze sprawę choćby połowicznie; choćby nadmieni, że A-Cis budzi zaufanie. Ta szansa przepadła. Znów był sam. Otaczał go zwarty pierścień tłumu o nieprzejednanej postawie.

Nagle Bernard uderzył się dłonią w czoło. A gdyby tak, póki czas, przez radio skrzyknąć z Ziemi swoich stronników? — pomyślał. Wszak nie był odosobniony. I cieszył się dużym uznaniem. Mógł zgromadzić zastęp nawet liczniejszy od tamtych. Mógł wraz z nimi ściągnąć A-Cisa i zapewnić mu potrzebną ochronę.