Silny wstrząs omal nie zwalił ich z nóg. Bernard wparł się mocno stopami w pokryty murawą miękki grunt. Silva patrzyła mu w twarz oczami zalęknionego dziecka. Bladoróżowa łuna nieba odbijała się w jej wilgotnych źrenicach.
— Co to? — zapylała po chwili.
— Nie wiem. To znaczy — poprawił się Bernard — jak widzisz, trzęsienie ziemi. Oczywiście… Tylko nie mam pojęcia, jak to rozumieć, czym je tłumaczyć. W tej okolicy gwałtowny wstrząs tektoniczny?
— Czy to ma związek z tamtym? Wydaje się, że na pewno. Dziewczyna przypomniała sobie, iż Bernard nie może dostać połączenia radiowego z Instytutem Ochrony Człowieka.
— Spróbuj jeszcze przez BS — doradziła. — Chyba że to jakieś zaburzenie jono-sferyczne. Może burza magnetyczna? Może silne rozbłyski słoneczne?
— Wykluczone. Dziś rano nie było żadnego komunikatu.
KATAKLIZM
Zanim Bernard i Silva zdecydowali się polecieć do Bieguna Południowego, odległego o sześć godzin lotu, wiele się zmieniło w przyrodzie: Przerażające znaki na niebie i ziemi nakazywały czujność, rozwagę i szybkość działania.
Jako człowiek dwudziestego szóstego wieku Bernard pojęciem „odpowiedzialność” ogarniał to, co zawierało się w ramach codziennej moralności. Ta zaś za jedyne i wyłączne zło uznawała krzywdzenie drugiego człowieka. Dawno przeminęły czasy wodzów i zdobywców, tyranów i męczenników. Nowy czas był prawdziwą erą człowieka, buj-ności życia i najpełniejszej wolności, której nie krępowało nic prócz nakazów sumienia. Nie musiano kontrolować ludzi, ich pracy i poczynań, gdyż każdy kontrolował sam siebie. Katastrofy pociągające tragiczne ofiary zdarzały się sporadycznie, lecz prawie nigdy nie były zawinione przez ludzi. Stanowiły po prostu złe owoce kapryśnego przypadku i ograniczoności ludzkiej wiedzy. Instytut Ochrony Człowieka rejestrował i badał wszelkie nieszczęśliwe wypadki. Nie miało to jednak charakteru śledztwa, tylko służyło poszukiwaniu sposobów jeszcze skuteczniejszego ograniczenia ich na przyszłość. Bernard Kruk, jako przewodniczący instytutu, koordynował te prace.
Nigdy wszakże dotąd nie zetknął się z kataklizmem na tak ogromną skalę. Nie znał dokładnie istoty tych dramatycznych wydarzeń, a ich rozmiarów zaledwie się domyślał. Zdawał sobie jednak sprawę, że nie może to być katastrofa lokalna.
Najgorsze nadeszło wówczas, gdy podejrzana zorza poczęła przygasać i wreszcie skryła się w nieprzeniknionej ciemności. Już dawno zniknęły gwiazdy. Wszechobecna czerń wchłaniała bliższe i dalsze otoczenie. Bez okularów, przekształcających promieniowanie podczerwone w światło widzialne, nie dałoby się dostrzec własnej wyciągniętej dłoni.
Nastawiwszy okulary na największą jasność nocnego widzenia. Bernard i Silva mogli wprawdzie rozpoznać niektóre przedmioty bardziej odcinające się od otoczenia, lecz w dali, tam gdzie zgasła krwawiąca niedawno łuna, jak zła wróżba rozpanoszyły się słupy dymów (a może chmur?) wrośnięte w ziemię i w niebo niczym gigantyczne drzewa.
Równocześnie występowały zagadkowe, niespokojne zmiany w otoczeniu. Temperatura powietrza wzrastała, i to coraz gwałtowniej. Termometr przekroczył już graniczną wartość dwudziestu pięciu stopni Celsjusza, charakterystyczną dla terenów objętych nocą polarną. Kiedy osiągnął trzydzieści stopni. Bernard nie miał wątpliwości, że stoją w obliczu przeogromnego wybuchu wulkanu. Można było wnioskować, że mieszkańcy rozległych obszarów zostali zaskoczeni, a w bezpośrednim sąsiedztwie wybuchu nikt nie ocalał. W myślach Bernarda liczba ofiar dwoiła się, troiła, dziesięciokrotniała. Antarktyda — najpóźniej zagospodarowana część świata — nie była zaludniona tak gęsto jak inne kontynenty, gdyż ze względu na specyfikę klimatu znaczne połacie zamieniono w rezerwaty przyrodnicze, a ludzkie osiedla rozgościły się przeważnie pośród przepastnych ogrodów.
Założywszy aparaty plecowe, pospiesznie wzbili się w górę. Bez dyskusji postanowili lecieć do Bieguna Południowego. Pojęcie to miało dwojakie znaczenie. Określało nie tylko geograficzny punkt, przez który przechodzi oś obrotu kuli ziemskiej, gdzie wszystkie drogi wiodą z północy na północ, lecz również piękne, nowoczesne miasto, jedną ze światowych metropolii.
Historia powstania tego miasta wiązała się z wielkimi odkryciami geograficznymi w dwudziestym wieku. W Międzynarodowym Roku Geofizycznym 1957/1958, przeszło pół wieku po zdobyciu bieguna przez Amundsena i Scotta, spotkały się tam — jak wcześniej było uzgodnione — ekipy amerykańskie i radzieckie. Założonej wtedy stacji nie zasypały śniegi, gdyż człowiek miał ją stale w swojej pieczy. Jako placówka badawcza rozrastała się z roku na rok. W początkach dwudziestego pierwszego stulecia była już miastem badaczy osiedlających się tu przeważnie na okres paroletni, najczęściej z rodzinami.
Później, gdy przystąpiono do regulacji klimatu świata, Antarktyda stała się frontem walki z przyrodą i terenem późniejszego z nią przymierza. Nie można było stopić lodowców, gdyż podniosłoby to poziom oceanów o kilkadziesiąt metrów. Zastosowano więc tak zwaną zasadę termosu. Po wstępnych zabiegach częściowej niwelacji gruntu pokryto lody warstwą termoizolacyjną. Na tym nowym podłożu zasadzono leśne rezerwaty, pola uprawne i kwitnące gaje, a pięknie rozbudowująca się stolica szóstej części świata zachowała prostą nazwę z czasów, gdy pionierzy zgrabiałymi z zimna rękami wbijali w lód żelazne słupy i klecili drewniane baraki.
Warunki lotu Bernarda i Silvy stawały się coraz trudniejsze. Dokuczało im gorąco, które przywodziło na myśl suchą piekielną łaźnię. Powietrze było mętne, drobniutki pył wulkaniczny bardzo ograniczał widoczność; tylko chwilami sięgała dwustu metrów — przy nastawieniu okularów podczerwonych na największą ostrość.
Zboczyli nieco, aby przynajmniej część drogi lecieć nad obszarem rozległego rezerwatu przyrody polarnej, gdzie pozbawiona izolacji warstwa lodowa utrzymywała temperaturę niższą od zera. Okazało się jednak, iż stale zalegająca tu gruba pokrywa śnieżna stopniała niemal zupełnie, tworząc jeziora mętnej wody zmieszanej z szaroczerwonawym pyłem. Miejscami potoki toczące się po zboczach wzniesień przypominały strugi mocno rozwodnionego szlamu.
Silne parowanie stwarzało klimat cieplarniany, co w połączeniu z wzrastającym zapyleniem powietrza utrudniało oddychanie. Każdy wdech parzył i dusił. Potęgowało się pragnienie.
Oboje poczęli jednocześnie odczuwać ból głowy, co mogło być objawem zatrucia. Wyczuwało się słaby zapach siarkowodoru, a nie można było wykluczyć, że atmosfera zawiera również tlenek węgla w niebezpiecznych ilościach. Nie mieli masek tlenowych ani żadnych przyrządów do analizy chemicznej. Któż by zabierał je naparodniową zwykłą wycieczkę?
Co prawda MC na razie tylko nieznacznie się zaróżowtł, lecz nie wiadomo jak długo będą zmuszeni lecieć w zatrutej atmosferze.
Częste zmiany zapachów wskazywały na pasmowe rozchodzenie się mas powietrza z domieszką gazów wulkanicznych o dość zróżnicowanym składzie. Przez kilka minut przebywali w strefie znacznego stężenia siarkowodoru, po czym znikł on zupełnie, atmosfera zaś nie wykazywała żadnych zmian poza słabym zakurzeniem.
Jednakże nie byli jeszcze za kręgiem zatrutego oddechu wulkanu. Widoczność raptownie skurczyła się do kilku metrów. Drażniący pyl czynił dalszy lot niezmiernie uciążliwym i zmuszał do stałej, bacznej obserwacji podręcznych urządzeń radarowych, jakie wchodziły w skład aparatów plecowych.
Każda chwila nieuwagi mogła pociągnąć zderzenie z pojazdem powietrznym; ludzie gremialnie usiłowali opuścić ten przeklęty obszar. Rakiety mknęły oczywiście znacznie wyżej.