— A jak byś je podzielił zwięźle i zrozumiale?
— W tym tkwi szkopuł. Kogo fauna z Wenus obchodzi, powinien sięgnąć po szczegółowe opracowania…
— Osobiście zachęcam do lektury twojej książki „Życie na Wenus”. To plon ilu lat badań?
— Na Białej Planecie spędziłem dziewięć lat. W książce zawarłem także rezultaty odkryć moich kolegów i poprzedników. Jeden człowiek nie może poznać całej biosfery, nie przesadzajmy…
Ale nie odpowiedziałem na twe poprzednie pytanie, bo mi przerwałeś. Wtedy padła nazwa: tkankowce. Otóż popularnie, a co najważniejsze: bez popełnienia błędu, można wenusjańską faunę bardziej złożoną od drobnoustrojów podzielić na tkankowce niższe i wyższe.
Te pierwsze są silnie zróżnicowane. Spotykamy je dosłownie wszędzie. Żadne nie fruwają ani pełzają. Ich lokomocje to chód, bieg, skoki albo pływanie. Wyspy i Ziemię Joersena zamieszkują formy drobne, do rozmiarów zająca. Żyją na powierzchni gruntu, w glebie i w gąszczu roślinności. Wodnych jest więcej, przeważnie są dobrymi pływakami. Zasiedlają wszechocean aż do dna. Spotykamy wśród nich największe zwierzęta wenusjańskie o masie słonia. Oczywiście przeważają gatunki małe i średnie. Większość to drapieżcy. Z fauny tej można wydzielić przypowierzchniowych pływaków oddychających tlenem atmosferycznym. W atlasach stanowią gros zwierząt wodnych, ale to odzwierciedla tylko większą ich dostępność. Mieszkańców głębin bowiem znamy bardziej fragmentarycznie.
— A tkankowce wyższe? Wokół nich narosło najwięcej kontrowersji.
— Bo nie mają nawet dalekich odpowiedników w ziemskiej faunie. Również pod względem biotopu. Tylko z ich przyczyny wydzieliłem dno morskie jako jedną z trzech wielkich stref życia. Zwierzęta te nie opuszczają podłoża, gdyż nic umieją pływać.
— Dlaczego właśnie tych mieszkańców dna wyróżniasz jako tkankowce wyższe?
— Gdyż stopniem rozwoju rodowego prześcignęły inne zwierzęta na Wenus. Chyba Io jest głównym źródłem nieporozumień. Jak ich nazwano! Głowonogi, ośmiornice, mądrzy wodniacy… Nawet quasi-kosmici! A prawda jest taka, że prócz posiadania chwytnych ramion typu macki — budową i zachowaniem niewiele mają wspólnego z glowonogami lub innymi mieszkańcami mórz na Ziemi; ramiona te nawet nie służą im do pływania. Także nic nie wskazuje, by mogły być ogniwem ewoluującym do istot rozumnych. Po prostu w faunie wenusjańskiej osiągnęły najwyższy stopień rozwoju układu nerwowego. Dla ścisłości powinno się powiedzieć: pseudonerwowego, ale już darujmy sobie taką precyzję. Gdyby u nas istniały wyłącznie niższe zwierzęta, miałoby sens porównywać tamtą grupę do glowonogów, ponieważ one jaskrawo odbiegały poziomem inteligencji od pozostałych gromad bezkręgowców.
— Czy jest poprawnie nazywać je siedmiornicami? TY unikasz lego określenia w książce o Wenus. Poprzestajesz na nazwie łacińskiej ich gromady oraz niższych jednostek taksonomicznych.
— Rzeczywiście nie przepadam za tym terminem, bo nasuwa porównanie z ośmiornicami. Ale przyjął się i ma uzasadnienie w siedmiu chwytnych ramionach tych zwierząt. Potocznie przecież nie będziemy stale mówić o wyższych tkankowcach.
— Powiedz jeszcze naszym Czytelnikom, jak przebiegają prace na Wyspie Einsteina, czego dotyczą i czy noszą charakter wyłącznie naukowy. To ostatnie wiąże się z bezczelnymi pomówieniami, które wszyscy znamy. Chcemy usłyszeć twoją autorytatywną opinię.
— Zacznę od końca. Oszczerstwa, o których wspominasz, zarzucają badaczom z Wyspy Einsteina poddawanie dzieci wzmożonej dawce tak zwanego promieniowania omega, w charakterze testu stopnia szkodliwości jego wpływu na organizm ludzki. Jest to taki sam bezsens, jak owo wyssane z palca promieniowanie omega. Nie wiem, kto dba o sianie zamętu. Rozwikłaniem tej pożałowania godnej łamigłówki ma się zająć specjalna komisja. Stwierdzam z całą mocą, że prowadzi się tam badania ściśle naukowe i nic ponadto. Kierują nimi tak renomowani biologowie, jak Szatkowski i Cierniom. Byłem z nimi dwa miesiące i jestem gotów współodpowiadać za wszystko, cokolwiek dzieje się na Wyspie Einsteina, również teraz.
— Więc czego dotyczą te badania?
— Mówiąc najprościej mechanizmów naporu roślin i zwierząt na jałowe obszary. Podam przykład z naszego podwórka. Dwudziestego siódmego sierpnia tysiąc osiemset osiemdziesiątego trzeciego roku najpotężniejszy w czasach historycznych wybuch wulkanu Krakatau rozsadził dwie trzecie wyspy na Malajach, wyrzucając w powietrze osiemnaście kilometrów sześciennych materiału skalnego. Ledwo kamienny wrak pozostałej resztki zdążył ostygnąć, zaborcze życie już zaczęło szturmować nowy, posępny, martwy świat. Ćwierć wieku później doliczono się tam stu kilkudziesięciu gatunków roślin i dwa razy tyle zwierząt, nie wyłączając kręgowców. Choć potem jeszcze trzykrotnie tamtejsze życie zostało zgładzone erupcją wulkanu — fauna i flora, które rozwijały się bez zakłóceń przez ubiegłe dwieście lat, są prawie identyczne jak wszędzie w tym regionie Archipelagu Malajskiego.
Otóż pomiędzy Krakatau a Wyspą Einsteina mamy wyraźną zbieżność. Czterdzieści sześć lat temu ten pływający drobiazg o średnicy dziewięciu kilometrów akurat dryfował w miejscu wybuchu podwodnego wulkanu. Gorące gazy, popiół, wrzenie oceanu — wszystko to złożyło się na dokładne wyjałowienie wyspy. Osobiście uczestniczyłem w tych ustaleniach jako student. Później — podobnie jak na Krakatau — ten mały światek ożywili napływający goście roślinni i zwierzęcy. Oba procesy przebiegały jednak inaczej. Krakatau zasiedlali oni przede wszystkim przybywając powodziowym nurtem rzek z Jawy i Sumatry, wypchnięci w morze na kłodach drzew. Na Wyspę Einsteina zaś życie przenikało głównie podczas częstego zderzania się i obijania o siebie wenusjańskich wysp.
Nadto chcemy sprawdzić, czy w tej młodej biocenozie ciśnienie mutacji jest przyspieszone oraz badamy pewne finezje ukierunkowań doboru naturalnego. Prace te mają doniosłe znaczenie dla biologii w ogóle, a nie tylko wenusjańskiej.
Białe morze obłoków kłębiło się coraz bliżej. Bernard podał lornetkę Ginie i zapytał po chwili:
— Dobrze widzisz?
— Chyba tak — odparła dziewczynka niepewnie. — Ale zaraz nastawię ostrość.
— Umiesz wyregulować? — zapytał Bernard.
— Umiem — odparła rezolutnie, kręcąc ostrożnie boczną gałką.
— Chmury! Jakie ładne, bielusieńkie! — zawołała radośnie. — To zaraz wejdziemy w te chmury. Będzie ciemno, słońce zgaśnie i gwiazdy — entuzjazmowała się dziewczynka.
— Nic z tego — odparł Bernard. Gina była mocno zawiedziona.
— Dlaczego? — zapytała niemal płaczliwie.
— Bo już przestajemy się obniżać — wyjaśnił Bernard. — Nasz statek nie wyląduje na powierzchni planety. Jest na to zbyt duży. Zatrzymamy się w kosmoporcie, który okrąża Wenus jako jej sztuczny księżyc.
— I co dalej? — dopytywała się Gina.
— Później dużo rakiet wahadłowców będzie podążać na Wenus tam i z powrotem, wiele razy. Aż wyładują nas wszystkich. Poznasz Wyspę Nadziei, ogromną pływającą płytę tego globu.
— Czy ona zawsze tak się nazywała? — ciekawiło Ginę.
— Nie zawsze. Parę miesięcy temu ktoś tak ją określił, może w luźnej rozmowie… Nazwa spodobała się, bo rzeczywiście wszystkie nadzieje wiążemy z zamieszkaniem tutaj; przynajmniej na razie. Więc tak już zostało, choć nie przemianowano wyspy oficjalnie: brakło czasu na takie głupstewka. Teraz nikt nie używa dawnej nazwy Pływająca Europa.