Skoro tylko ukończono budowę wielkiego klosza przykrywającego na Wyspie Nadziei krąg pod jeszcze jedno miasto, a następnie wyparto stamtąd atmosferę, wprowadzając wyprodukowane na miejscu ziemskie powietrze, zarówno ta niby-morwa, jak wszystkie inne rośliny i zwierzęta zginęły prawie natychmiast. Po oczyszczeniu obszaru z tych żałosnych szczątków zaprojektowano ulice. W ciągu niewielu godzin stanęły ciasno domy z prefabrykatów, przeważnie strzeliste wieżowce, choć na Ziemi od dawna przeważało przytulne, rozproszone budownictwo. Tu jednak chodziło o miejsce, którego wciąż brakowało.
Pomimo drastycznego oszczędzania przestrzeni nie zapomniano o zieleńcach. Porosły je ziemskie drzewa oraz krzewy ze strefy ciepłej i umiarkowanej, chwilowo otulone mikroklimatem kilkadziesiąt razy przyspieszającym procesy wzrostu. Metoda ta, znana od dawna ogrodnikom całego świata, znalazła szerokie zastosowanie przy kolonizacji Wenus. Wprawdzie można było bez kłopotów regenerować powietrze, używając odpowiedniej aparatury, ale człowiek wychowany w uwielbieniu dla przyrody do normalnego samopoczucia potrzebował żywej cząstki krajobrazów swojego świata.
Bernard wpatrywał się dłuższą chwilę w Rem. Oboje tak namacalnie odczuwali ciężar milczenia, które zapadło po ostatnim jej pytaniu i było jakże wymowną odpowiedzią na nie, że Rem wcale nie zdziwiła się, gdy usłyszała drżące niepewnością słowa:
— Powiedz, co będzie z nami?
Czuła się dziwnie. Kiedyś byli razem przez pięć miesięcy. Cóż z tego? Nie umiałaby powiedzieć w tej chwili, czy to krótko czy długo. Tylko jakby niedawno… Zawsze se-lektywna pamięć wzbraniała się rozcieńczyć tamte dni rzeką czasu, która rozwidliwszy swe koryta, dla każdego z nich popłynęła osobno, zgarniając w krąg swych oddziaływań inne treści i inne widoki. Od tamtych czasów wiedzieli o sobie mało. Ileż więcej wiedzieli o katastrofie, która na samym początku przyniosła śmierć Silvie i omal nie pozbawiła życia Giny!..
Rem uprzytomniła sobie w tej chwili, że siedzi przy niej człowiek, z którym nie tylko wiązały ją wspomnienia dawnej miłości. To właśnie on wyzwolił jej córkę z wulkanicznego koszmaru Antarktydy.
Bernard patrzył na przezroczysty sufit gigantycznego klosza okrywającego miasto przesiedleńców. Miasto, które nazywało się Nowa Polska i po wsze czasy będzie tak oznaczone na mapach Wenus.
Nowa Polska…
Może mocniej od innych czul więź ze skrawkiem Europy, z którym jego dziad, William Kruk, związał swe życie. Syn przedostatniego prezydenta Celestii — Bernarda Kruka i Stelli Summerson, ożenił się w roku dwa tysiące czterysta siedemdziesiątym z Polką — Ter Wysocką, i osiadł w Gdańsku, pracując jako ichtiolog w miejscowym Instytucie Oceanograficznym. Tam przyszedł na świat Stefan Kruk, ojciec Bernarda.
Polska…
Przeraził się. Wydało mu się, że tamtej Polski już nie ma, że spalił ją ogień i zalały wody. I że tylko to, co spostrzega naokoło, stanowi Polskę — nową, ale jedyną, bo żadnej innej już nie ma.
Bernard ocknął się jak z koszmarnego snu. Polską istniała przecież jako jeden z obszarów jeszcze nie nawiedzonych przez przeklęte mikroby. Nawet porty i nadbrzeża nie zostały zalane. Gdy poziom oceanów zaczął się podnosić, zagrodzono Bałtyk, łącząc wypiętrzoną tamą Danię ze Szwecją.
Dlaczego Rem nazwała to miasto Nową Polską? Dlaczego? Milczała, a on nie śmiał pytać.
INWAZJA Z KOSMOSU?
Profesor Bandore nawet w ferworze zaciętej dyskusji co pewien krótki czas lustrował swoją „magiczną tablicę”, jak nazywano precyzyjny automat, który analizował meldunki obserwacyjne ze wszystkich pływających wysp i z Ziemi Joersena. Stanowiła ona główne zabezpieczenie przed groźbą rozprzestrzeniania się bakterii krzemowych na Wenus. Zespół konkrytów czuwał nad pracą przyrządów sygnalizujących nierównomierny rozkład temperatury w glebie, zmiany chemiczne, skoki napięć elektrycznych i wzrost lub spadek promieniotwórczości. Chodziło o wykrycie zakażenia bakteriami. Mimo daleko posuniętej ostrożności można było się tego spodziewać każdego dnia; oby tylko w fazie bardzo wczesnej, gdyż penetracja tych mikrobów w głąb gruntu niezmiernie utrudniała późniejszą walkę.
„Magiczna tablica” mieniła się rozmaitymi barwami poszczególnych pól i świetlnych guziczków i tylko cichy szum i leciutkie trzaski mogły u nie wtajemniczonego budzić najgorsze przeczucia. Nie było jednak podstaw do niepokoju. Aparat miał alarmować w razie wykrycia fizykochemicznych zmian związanych z obecnością krzemowych drobnoustrojów, które zaraz po zjawieniu się przetwarzają środowisko w myśl własnych życiowych wymagań.
Bandore zapalał się, uzasadniając swój punkt widzenia:
— Bakterie te nie mogły powstać na Ziemi z wielu względów. Przede wszystkim w naturalnych warunkach naszej planety nie mają żadnych szans rozwoju. To tak, jak byśmy chcieli wmówić w siebie, że na Plutonie zacznie prosperować życie typu ziemskiego przy dwustu kilkudziesięciu stopniach mrozu.
— Silikoki same wytwarzają sobie dogodne warunki — wtrącił Bernard. Egzobiolog nie zwlekał z odparciem zarzutu.
— Cóż z tego? — odrzekł. — Natura jest wprawdzie ślepa i nigdzie nie ma żadnego Wielkiego Mózgu, który by kierował narodzinami światów oraz powstawaniem życia na nich. Jednak nie stanowi ona zlepku przypadkowych rzeczy i zdarzeń bez związku. Ogólny przebieg zjawisk cechuje jak najdalej posunięta logika. Dzieje się tak dzięki powszechnym prawom przyrody, których rodowód staramy się zgłębić, gdyż jest to problem tylko i wyłącznie naukowy.
Zauważ tę logikę: U nas życie powstało z górą trzy miliardy lat temu. Na Wenus też mniej więcej w tym czasie. W obu przypadkach opiera się ono na białku ściśle węglowym bez domieszki krzemu — nie przez jakiś kaprys przyrody, lecz jako wynik warunków panujących na tych globach. Biosfera każdego z nich miała swój własny oryginalny początek: własne odrębne formy wyjściowe współbrzmiące ze specyfiką otoczenia.
Jeśli na Ziemi nie powstały istoty krzemowe, choć potrzebnego tworzywa w postaci krzemu było pod dostatkiem — to właśnie z tej przyczyny. Nonsensem byłoby więc sądzić, że teraz, kiedy życie oparte ściśle na węglu opanowało bez reszty powierzchnię naszej planety, miałyby z jej przyrody wyłonić się krzemowce. Ewolucja od białka węglowego do krzemowego jest niedorzecznością.
— A jak się rodzi biosfera krzemowa?
— Tego nie wiemy. Zwłaszcza pierwsze stadia, formy bezstrukturalne: odpowiednik koacerwatów w biosferze węglowców, to dziewicze pole domysłów. Z pewnością życie to nie powstaje w wodzie, choćby pod dowolnie dużym ciśnieniem, kiedy jej temperatura wrzenia wzrasta maksymalnie do dwustu dwudziestu stopni Celsjusza; silikokom byłoby nadal zimno. Ponieważ narodziny życia — obojętnie jakiego rodzaju — najłatwiej sobie wyobrazić w zbiorowisku cieczy, wolno przypuścić, że prakolebkę tych mikrobów stanowiły jakieś krzemowe oleje mineralne rozgrzane do kilkuset stopni. Na Ziemi nigdy nie było takiego środowiska. Bandore zadumał się.
— Ale przecież sam mówisz — rzucił Bernard — że o pierwocinach żywego krzemu, jeśli wolno tak nieściśle się wyrazić, nie wiemy nic pewnego. Może więc gdzieś na Ziemi istnieją warunki dogadzające takim procesom. Na przykład w okolicach wulkanicznych albo na odpowiedniej głębokości, gdzie temperatura sprzyja temu rodzajowi życia…
— Wydaje się to niemożliwe — przerwał Bandore.
— Dlaczego? — zagadnął Kruk.
— Bo jeśli silikoki mogłyby powstać w obecnej dobie, to w okresach tworzenia się życia, a zwłaszcza wcześniej, klimat naszej planety był dla nich znacznie korzystniejszy.