Bernard nie dawał za wygraną.
— Skąd wiesz, że nie powstały wtedy?
— Skąd wiesz, że jakiś nie znany czynnik, powiedzmy zablokowanie wyjścia na powierzchnię, nie zmusił ich do wegetowania w jakiejś gorącej jamie na głębokości kilku kilometrów?
Bernard urwał uświadomiwszy sobie, że to nie brzmi przekonująco. Egzobiolog sięgnął do argumentów, których należało się spodziewać.
— Ekspansywność oraz, użyję tego słowa, zaradność silikoków, wyklucza taką sytuację. Nie ma cudów, mój drogi. Któż uwierzy, że to świństwo, które teraz potrafi przedrąźyć w ciągu doby kilkanaście metrów najtwardszej skały, przez miliardy lat potulnie siedziało w ziemi jak w pudełeczku?
Profesor Bandore od dłuższego czasu występował z hipotezą najazdu, którą żywo dyskutowano. Twierdził on, że krzemowe bakterie przedostały się na Ziemię z zewnątrz wraz z upadkiem jakiegoś meteorytu, we wnętrzu którego tkwiły miliony lat w stanie anabiozy. Prując atmosferę, bolid ten częściowo zamienił się w parę, a bryła, która spadła, miała tuż pod oblepioną powierzchnią warstwę minerałów rozgrzanych do kilkuset Stopni. Pod wpływem tego bodźca silikoki ożyły. Po ostygnięciu meteorytu, odczuwając dotkliwe zimno, skorzystały ze swych zdolności wydatnego podnoszenia temperatury skał. Nie mogąc utrzymać takiego mikroklimatu w obrębie małej kamiennej bryły, zaczęły drążyć podłoże i w krótkim czasie stworzyły na znacznych przestrzeniach dogodne warunki do życia. Odtąd rozmnażały się w olbrzymich ilościach, atakując kontynenty.
Zapanowało dłuższe milczenie, a Bandore bacznie zlustrował „magiczną tablicę”. Nie spostrzegłszy żadnych podejrzanych oznak znowu skierował wzrok na Bernarda. Ten zapytał, nawiązując do hipotezy swego rozmówcy:
— Ale czy z tych wszystkich okoliczności wynika, że silikoki muszą być przybyszami z innej planety?
— Moim zdaniem tak — odparł uczony. — W ogóle istnieją tylko dwie możliwości: albo te drobnoustroje są ziemskiego pochodzenia, albo kosmicznego. Ponieważ pierwsza wydaje się nieprawdopodobna, zostaje druga. Zresztą nie upieram się przy mojej hipotezie w tej formie, w jakiej ją wyraziłem na początku. Myślę nawet, że silikoki mogły przywędrować do nas niekoniecznie we wnętrzu meteorytu.
— Ale przecież stwierdzono — wtrącił Bernard — że nad okolicą Gór Jodłowych pięć miesięcy przed katastrofą przeleciał okazały bolid. Sejsmografy wprawdzie nie zanotowały jego upadku, lecz niewykluczone, że niewielka masa, utraciwszy prędkość kosmiczną kilkadziesiąt kilometrów nad ziemią, mogła dotrzeć do powierzchni.
— Oczywiście — potwierdził egzobiolog. — Jednakże nie daje to pewności, że meteor spadł, a tym bardziej nie dowodzi, że właśnie on musiał być nosicielem silikoków. Bernard zdziwił się.
— Zbijasz argument przemawiający za twoją hipotezą.
— Myślę obiektywnie. Przy tym bynajmniej nie rezygnuję z przeświadczenia, że te przeklęte bakterie przywędrowały z kosmosu. Dostrzegam wszakże inną drogę, którą mogły przybyć do nas.
Widząc zaciekawioną minę Bernarda, uczony kontynuował:
— Przyszło mi na myśl, że stary poczciwy Arrhenius może miał rację. Nie w generalnej linii swego rozumowania, ale w naszym konkretnym przypadku. Słyszałeś o nim? Bernard przecząco potrząsnął głową. Bandore wyjaśniał:
— U progu dwudziestego stulecia działał szwedzki astronom Svante Arrhenius. Był to okres, kiedy sprawa pochodzenia życia, zwłaszcza w świetle dzieła Darwina, zaprzątała wiele umysłów. Uznając, iż życie na Ziemi ulegało nieustannym przemianom oraz że dzisiejsze zwierzęta i rośliny są wynikiem długotrwałego, nieustannego różnicowania się form, przekształcania się jednych gatunków w inne, nie miano jasnego pojęcia, w jaki sposób to życie powstało, jak wyglądały jego pierwociny i w ogóle jakim sposobem materia martwa przeobraziła się w żywą. Już wówczas ludzie nauki nie dopuszczali nawet myśli o tym, aby życie mogło być cudownego pochodzenia albo istnieć wyłącznie na Ziemi. Gubiono się jednak w domysłach co do samego powstawania życia. Odkrycie w tym czasie „kanałów” na Marsie, które uważano za sieć urządzeń irygacyjnych zbudowanych przez rozumnych włodarzy tej planety, również działało silnie na wyobraźnię. Bandore odetchnął głębiej i opowiadał dalej:
— W takiej atmosferze podniecenia umysłów Arrhenius ogłosił teorię panspermii. Dziś ma ona znaczenie wyłącznie historyczne.
— A przecież brałeś w rachubę możliwość restytuowania jej — wtrącił Bernard.
— Tak — odparł Bandore. — Ale bardzo wycinkowego. Na razie tylko w odniesieniu do krzemowców. Zresztą słuchaj, jeśli cię to ciekawi. Bernard umilkł.
— Otóż w skrócie hipoteza Arrheniusa wygląda mniej więcej tak: wszechświat jest zapłodniony. Życie jest wieczne. Zarodniki tego wiecznego życia nieustannie krążą po wszystkich obszarach kosmosu. Gdziekolwiek padną na podatny grunt, rozwijają się i z biegiem epok dają początek formom stojącym na coraz wyższych piętrach rozwoju.
— Ale w jaki sposób mogą paść na podatny grunt; konkretnie na Ziemię? — zapytał Bernard.
— Arrhenius sądził, że zarodniki życia podróżują na promieniach światła. To brzmi jak poetycka metafora, niemniej z punktu widzenia fizyki jest najzupełniej realne. Zastrzeżenia padły z ust biologów.
Umilkł na chwilę:
— Tak, mój drogi — mówił dalej, dostrzegając nieco zdziwiony wzrok Bernarda. — Przypomnij sobie, co wiesz o ciśnieniu światła.
— Że w pogodny dzień wywiera nacisk z siłą około pół kilograma na kilometr kwadratowy.
— O to mi chodziło — podjął z zapałem. — A taką opinię wypowiedział i doświadczalnie udowodnił rosyjski fizyk Lebiediew. Działo się to w roku tysiąc dziewięćsetnym, czyli w czasach, o których mowa. Obliczenia wykazały, że ciała tak drobne jak zarodniki bakterii mogą pod ciśnieniem światła gwiazd odbywać nawet najdalsze podróże po bezkresnych szlakach wszechświata.
— Ale przecież to nie wyjaśniło, mimo wszystko, samego procesu powstawania życia — zauważył Bernard.
— Spekulatywna teoria Arrheniusa nie pretendowała do odpowiedzi na to pytanie. Dlatego niektórzy spirytualiści popierali ją jako rzekomy dowód nadprzyrodzonego pochodzenia życia.
— Zarzuty podniesione przez biologów — ciągnął Bandore — Arrhenius i jego zwolennicy zdołali odeprzeć. Chodziło o wątpliwości, czy życie w stanie utajonym oprze się działaniu bardzo niskiej temperatury, zbliżonej do zera bezwzględnego, jaka panuje w przestworzach międzyplanetarnych. Jednak okazało się, że zarodniki bakterii przez dłuższy czas trzymane w płynnym helu nie przepadły i znakomicie rozwijały się po przeniesieniu ich w korzystne warunki.
Natomiast nieco później, już po śmierci Arrheniusa, kiedy jego teoria nie cieszyła się zbytnią popularnością, biologowie dobili ją odkryciami fizyków. Okazało się mianowicie, że to, co przywykliśmy nazywać próżnią kosmiczną, zawiera nie tylko pewne ilości materii substancjalnej, więc składającej się z atomów, lecz także różnego rodzaju promieniowania, bardzo szkodliwe dla życia typu ziemskiego. Wchodzi tu w grę między innymi zarówno promieniowanie nadfioletowe, rentgenowskie, gamma, jak również promieniowanie kosmiczne, o którym wówczas wiedziano tylko, że są to niewiadomego pochodzenia protony i inne elementarne cząstki materii prawie tak szybkie jak światło, a przez to niosące kolosalną energię. Stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, że zarodniki znanych na Ziemi bakterii właśnie z tej przyczyny nie mogłyby przeżyć podróży choćby do najbliższego” układu planetarnego.