Выбрать главу

— A silikoki?

— Otóż to!.. — podjął Bandore po krótkiej chwili. — Z tego, co wiemy o nich, taka śródniebna podróż nie powinna zaszkodzić ich zarodnikom. Żaden rodzaj promieniowania elektromagnetycznego nie jest w stanie naruszyć równowagi wewnętrznej ich komórek, jak to się dzieje w przypadku wszelkiego życia ściśle węglowego. Natomiast taki zarodnik, centralnie trafiony cząstką kosmiczną, powinien rozpaść się na kilka sa modzielnych, zdolnych do życia w sprzyjających warunkach. Zamiast śmierci nastąpi tu rozmnożenie.

— W tych niepokonanych maleńkich naszych wrogach jest coś ze starożytnej legendy o Hydrze — dorzucił Bernard w zamyśleniu. — Ale czy jesteś pewien takiej ich odporności podczas długotrwałego przebywania w przestworzach kosmicznych? Przecież nie przybyły z Układu Słonecznego, bo nie ma ich na żadnej z planet. Ta podróż musiała trwać wieki całe.

— Kto wie ile. Może miliony…

— Miliony stuleci? — powtórzył Bernard jakby z zatrwożonym podziwem.

— A tak — potwierdził Bandore. — To całkiem możliwe. Układy planetarne są przecież rzadko rozmieszczone w przestrzeni, choć stanowią bogactwo większości gwiazd. Pytałeś, czy jestem pewien odporności silikoków na wpływ różnych promieniowań. Sądzę po ich własnych upodobaniach. Na obszarach opanowanych przez siebie wypychają pierwiastki promieniotwórcze z głębszych warstw, zakażając powierzchnię w stopniu zabójczym dla wszelkiego ziemskiego życia.

— Ale same pozostają także w skałach wyjałowionych z promieniotwórczości — zauważył Bernard.

— Wiem, że znoszą i takie środowisko — odparł Bandore. — Dla nas jest istotne, że czują się dobrze również na terenach silnie radioaktywnych, które w ten sposób wyludniły. Aby ten cel osiągnąć, taszczą grudki promieniotwórczych pierwiastków, które w krótkim czasie uśmierciłyby każdą ziemską bakterię.

— A co sądzisz o olbrzymiej celowości działania zmierzającej do usunięcia z Ziemi wszelkiego rodzimego życia? W tym szaleństwie jest metoda — dokończył Bernard z naciskiem.

— Instynkt — odparł Bandore. — Tylko i wyłącznie instynkt… O to ci chodziło? Chyba nie posądzasz silikoków o rozumne działanie?

— Silikoków — nie. Ale…

— Ich domniemanych mocodawców? — podchwycił egzobiolog.

— Tak. Znasz te podejrzenia, bo coraz głośniej o nich nie tylko w sensacyjnej prasie.

— Sam się poważnie nad tym zastanawiałem — odparł Bandore. — Urpianie… produkcja silikoków… rozprzestrzenianie ich przez mido… Urwał, zbierając rozproszone myśli.

— To jest efektowne przypuszczenie. Koliduje z moją hipotezą, co w żadnym razie nie świadczy przeciw niemu. Ktoś z nas się myli. Albo… prawda wygląda jeszcze zupełnie inaczej.

— Co o tym sądzisz? — indagował Bernard wolno, z przejęciem. — Nie pytam z prostej ciekawości. Koniecznie chcę znać twoją opinię.

Zaległa cisza, w której szmery „magicznej tablicy” i towarzyszące im migotania świetlnych pól przemawiały zagadkowym, ekscytującym memento.

Bandore rozchylił dłonie w geście niepewności.

— Cóż mogę powiedzieć? Że ta hipoteza ma prawdopodobieństwo większe od zera?… Owszem, ma. Ale to niczego nie wyjaśnia i jest raczej chowaniem głowy w piasek. W tej rozmowie nadmieniłem — podjął po chwili — że silikoki są albo ziemskiego, albo kosmicznego pochodzenia. Tymczasem tu wystąpiłby szczególny przypadek podważający to logiczne założenie. Bakterie te powstałyby na Ziemi, lecz jako sztuczny wytwór przybyszów z kosmosu.

— Czy syntetyczna produkcja takich drobnoustrojów jest w ogóle możliwa? — spytał Bernard.

— Oczywiście. Przecież one to zaświadczają swoim istnieniem.

— Wszak mogą stanowić formy naturalne. Tak uważasz ty i tak sądzi większość ludzi — odparł Ber trochę zdziwiony.

— Zrozum, że nie ma istotnej różnicy między sztucznym a naturalnym. W dawnych wiekach dzierżący władzę demagogicznie głosili, że człowiek nigdy nie będzie miał zdolności kreatywnych, gdyż tylko Bóg je ma i tylko jemu to wolno. Kiedy w roku tysiąc osiemset dwudziestym ósmym Wцhler dokonał pierwszej w dziejach syntezy związku organicznego — mocznika, koła zachowawcze przyjęły ten sukces 7. niemałym zgorszeniem. Gwałtowne kontrowersje towarzyszyły tryumfom inżynierii genetycznej w końcu dwudziestego wieku, ale choć niektóre z obaw były słuszne, nie przeszkodziło to tworzeniu żywych organizmów już z całkiem sztucznych elementów.

— Dziś wiemy — ciągnął Bandore — że ponieważ nigdzie nie ma ani boskich działań, ani żadnej siły życiowej, zarówno możliwości natury, jak rozumnego mózgu są dokładnie jednakowe. Różnią się bowiem tylko tempem działań sprawczych. Przyroda, operująca metodą prób i błędów, potrzebuje milionów lat na to samo, co wynalazczy umysł osiąga w krótkim czasie.

Innymi słowy, każda nowość fizyki, chemii bądź biologii (także jeśli dotyczy ewoluowania praw przyrody) może być zdublowana przez istotę rozumną, jeśli ta jest dostatecznie mądra. I odwrotnie: co potrafimy zrobić sztucznie, przyroda czyni w sposób naturalny gdzieś w innym miejscu i w innym czasie. Spytam cię, choć to nie ma wpływu na bieg wydarzeń, czy ty osobiście wolałbyś, żeby silikoki miały związek z Urpianami?

— W żadnym razie! — gwałtownie zaprzeczył Bernard. — I to z dwóch ważkich przyczyn. Po pierwsze, Urpianie tak jaskrawo górują nad nami nauką i techniką, że nie chciałbym być ich przeciwnikiem. Po wtóre, lic/ę właśnie na pomoc Urpian w walce z krzemowcami. Tymczasem muszę zwalczać coraz liczniejszych stronników odtrącenia tej pomocy z obawy, że może ona nie być bezinteresowna.

Egzobiologa zaintrygowało to wyznanie. Nim jednak zdążył otworzyć usta, „magiczna tablica” rozdzwoniła się długo, przeciągle, złowieszczo.

Alarm ten postawił obu rozmówców na równe nogi. Patrzyli sobie w oczy zgnębieni, przytłoczeni tym dzwonkiem i ponurą treścią, jaką on wyrażał. Upłynęła minuta, która im się wydala bardzo długa. Może najdłuższa w życiu…

Wreszcie egzobiolog wolno poruszył ręką i przycisnął guzik dzwonka, który natychmiast umilkł.

Potrzeba było dłuższej chwili, aby Bandore ochłonął z wstrząsającego wrażenia na tyle, że mógł rozejrzeć się w sytuacji. Na razie nie była groźna. Aparat miał zlecenie wykryć obecność silikoków, skoro tylko przejawią słabą działalność, powodując choćby na maleńkim, kilkunastometrowym skrawku ziemi zachwianie naturalnych fizykochemicznych warunków. Mógł to być zresztą fałszywy alarm, wywołany drobnym zwichnięciem równowagi pewnych parametrów klimatycznych przyjętych dla danego miejsca, bez udziału krzemowców. Możliwość takich niespodzianek istniała zawsze, tym bardziej że lepsza była przesadna czujność niż ryzyko jakiegokolwiek zaniedbania.

LINIA OBRONY

Jedna z większych pływających wysp, prawie doszczętnie zamieniona w plac budowy kilkunastu osiedli różnorodnych rozmiarów, otrzymała nazwę Nowej Afryki — na pamiątkę kontynentu w znacznej mierze opanowanego przez krzemowce. W tym czasie już tylko w równikowym centrum Czarnego Lądu mieszkali ludzie toczący desperacką walkę nie tyle o zwycięstwo, co przedłużenie pobytu na tej straconej placówce, by doczekać swojej kolejki przesiedlenia na Wenus.

Kompleks pospiesznie wznoszonych miast Nowej Afryki miał pomieścić wiele milionów ludzi. Kończyły budowę zespoły pompujące glomen: przezroczysą masę plastyczną, z której wytapiano klosz nakrywający całą konstrukcję. Za podstawę największego z tych miast wyjątkowo nie obrano kota, by lepiej wyzyskać linię brzegową z wcinającym się w ocean owalnym przylądkiem. Dlatego kształt klosza przypominał dwie elipsy skośnie nakładające się na siebie.