Выбрать главу

Radiogram Bandore poderwał na równe nogi budowniczych tego osiedla, gdyż dotyczył właśnie ich rejonu. Dobrze znana instrukcja nakazywała w ciągu kwadransa odizolować miejsce pojawienia się silikoków.

Tymczasem Bandore pozostał przy swojej „magicznej tablicy”, kierując akcją przez radio. Ze zmian barwy mieniących się pól, z falistych linii wykresów, z naelektryzowa-nych iskrzących wizjerów na bieżąco tworzył sobie w myśli wierny obraz tych zmian, jakie zachodziły na zagrożonym skrawku Nowej Afryki. Uczony miał już pewność, że sygnalizowane niebezpieczeństwo nie było fałszywym alarmem. Ognisko silikoków zajmowało zaledwie kilka arów powierzchni. Trzeba było jednak na miejscu stwierdzić, na ile przeniknęły w głąb. W najlepszym wypadku akcja ratunkowa wymagała wyjałowienia setek tysięcy ton ziemi. Należało liczyć się z możliwością przenikania drobnoustrojów dość daleko od właściwego obszaru ich niszczycielskich działań.

Flotylla sześciu dużych statków pasażerskich z gwizdem pruła atmosferę Wenus na pułapie kilku kilometrów, stale utrzymując się poniżej chmur. Nad skrajem Nowej. Afryki lecący przodem Bernard Kruk dal znak do lądowania. Trzeba było opuścić się na wyspę po zewnętrznej stronie najbliżej odlewanego klosza. Przed szeroką bramą wjazdową, w obecnym stanie budowy miasta nie zaopatrzoną jeszcze w śluzę i zespół urządzeń przepompowujących powietrze, zapowiedzianą stuosobową grupę operacyjną oczekiwały dwa autokary atomowe. Po gładkiej jak stół magistrali szybko podjechali do zagrożonego miejsca.

— Uwaga! Nie przekraczajcie grubej niebieskiej linii! — odezwał się niski bas w słuchawkach.

Bernard drgnął. Poznał glos Malleta. Lecz zanim mógł opanować zdziwienie, zanim zdążył w pełni uświadomić sobie, co musi odczuwać Tom, dawny Celestianin rozmiłowany w ludzkiej Ziemi i w ludzkiej kulturze, ujrzał jego samego.

Widok dostojnego starca z siwą czupryną, z oczami pałającymi gniewem, z ręką wzniesioną przez chwilę jakimś nieokreślonym gestem, musiał wstrząsnąć każdym. Teraz Bernard spostrzegł szeroki błękitny pas oddzielający zagrożony teren. Kierując wzrok wzdłuż tej linii łatwo było zauważyć, że stanowi ona luk obszernego koła.

Niedaleko od nich głośny syk nieustannie przeszywał powietrze. To zespół automatów, nieświadomych klęski tego nie narodzonego jeszcze miasta, lepił z uporem jego przezroczysty dach. Z rur przesuwających się kilkadziesiąt metrów nad powierzchnią płynny glomen tryskał jednostajnym strumieniem, który z sekundy na sekundę zastygał, oddzielając coraz to nowe partie ziemi od szarego nieba nieustannie zasnutego chmurami.

Cały obszar wewnątrz niebieskiego koła obficie zlewano stężonym kwasem fluorowodorowym, którego olbrzymie cysterny, sprowadzone z Wyspy Nadziei, bez przerwy lądowały na rampach towarowych. Oddziały techniczne Komitetu Obrony Ludzkości, przeszkolone na Ziemi do akcji przeciw krzemowcom i wyposażone w specjalne skafandry chroniące organizm zarówno przed silikokami, jak i żrącym kwasem, dezynfekowały hektar za hektarem.

Grupa operacyjna Bernarda miała włączyć się do tej akcji. Na razie było to jednak zbyteczne, bo prace obronne nie wymagały wielu ludzi. Samorzutnie przybyłe z Wyspy Nadziei ekipy ratownicze, złożone przede wszystkim z kobiet i młodzieży, były zbyt liczne i miejscami sprawiały kłopoty organizacyjne. W tej sytuacji Bernard zastanawiał się nad odesłaniem swoich ludzi. Najpierw wszakże chciał lepiej poznać rozmiary inwazji krzemowców.

Wiadomości usłyszane od Toma były raczej uspokajające. Siedlisko silikoków w promieniu czterdziestu metrów zniszczono, wyparowując ziemię aż do dna wyspy. Na miejscu przeprowadzonej operacji powstało okrągłe jeziorko, a właściwie okno na ocean. Niegdyś pionierzy badań na Wenus także wycinali w tworzywie pływających wysp podobne stanowiska obserwacyjne, tylko znacznie mniejsze.

Rem stała mocno wparta nogami w ziemię, bokiem do wiatru, którego gwałtowny podmuch z łatwością mógłby ją obalić, uderzając w skafander niby w płaski prostokątny żagiel. Przytrzymując infralornetkę obiema rękami, z zaniepokojeniem wpatrywała się w horyzont.

Bernard, jakby wyczuwając jej zdenerwowanie, zapytał uspokajająco:

— Widnokrąg wolny? Powiedz, Rem.

Spojrzała na niego, to znów na wzburzony ocean, i rzuciła jakoś bezbarwnie:

— Czy ja wiem…

Bernard wziął infralornetkę z jej dłoni. Rzeczywiście: tam, gdzie wody i chmury łączyły się w jedno, ciemniała jakaś wąska kreska o niewyraźnych konturach.

— Czy to ląd? — spytała Rem.

Na Wenus, gdzie poza Ziemią Joersena nie było stałych lądów, nazywano tak pływające wyspy. Bernard odpowiedział:

— Niekoniecznie ląd. Czasami chmury odbijają się tak w oceanie, czasami mgła zagęszcza barwy na widnokręgu. Zresztą zaraz sprawdzę.

Poprawił przypięcie aparatu plecowego i już uczynił krok, aby oddaliwszy się uruchomić go, ale Rem szybkim ruchem chwyciła go za rękę.

— Czyś oszalał? W taką pogodę? — wskazała dłonią rozhuśtane bałwany, które z wściekłym hukiem wlewały się na brzeg.

— Kiedy ja nie chcę tam lecieć — bronił się. — Z wysokości stu metrów powinienem ustalić, czy to brzeg.

— Domyślam się, ale tego nie zrobisz — ucięła krótko.

W tej stanowczości Rem wydała się Bernardowi jeszcze piękniejsza niż zwykle.

— Nie zrobisz tego — ciągnęła — bo nie ma sensu narażać się. Poza tym musimy ustalić aktualne położenie Nowej Afryki w stosunku do innych wysp, naradzić się z Tomem i radą na Ziemi. Jest bardzo mało czasu na powzięcie decyzji.

Chociaż w warunkach planety wodnej walka z silikokami była prostsza, należało za wszelką cenę zapobiegać docieraniu ich na Wenus, gdyż pociągało to zbyt wiele niepowetowanych strat. A łatwo było tego uniknąć, gdyż tylko bardzo szczególne okoliczności pozwoliły krzemowcom wtargnąć na Jutrzenkę. Kiedy kulisy tej pożałowania godnej sprawy wyszły na jaw. Tom pienił się z gniewu.

Chyba nigdy nie widziano go tak wzburzonego. Zwykle zrównoważony, mówiący cichym, niskim głosem, teraz dawał upust swemu zdenerwowaniu. Rem słuchała jego słów przejęta i pełna wstydu. Bądź co bądź koordynowała akcję imigracyjną na Wenus. Choć Tom nie nadzorował działań Rem i na dobrą sprawę nie musiała mu się z niczego tłumaczyć, onieśmielał ją jako autorytet moralny. Czuła się winna, choć nadal nie wiedziała, w jaki sposób mogła zaradzić nieszczęściu oraz jakie środki ostrożności podjąć teraz, by nie powtórzyć błędów.

Tymczasem Mallet, który już trochę ochłonął, wysunął te same wątpliwości:

— Nie jesteśmy władni ani ograniczyć swobody podróżowania, ani kontrolować tras rakiet poza rejsami pasażerskimi. Karta Wolności jednoznacznie i raz na zawsze tego zabrania. Niezależnie od tego czas wielkiej próby narzuca zupełnie nowe, dawniej zbędne rygory, które każdy winien sam sobie narzucić. O problemie „dzikich” imigrantów wiedziałaś? — nagle zwrócił się do Rem.

— Tak — potwierdziła, siląc się na spokój. — Nie wydawało mi się to problemem sensu stricto, tylko serią odosobnionych przypadków. W myśl postanowień, które skonsultowałam z tobą, kosmoporty na Wenus, a także wszystkie prowizoryczne pola lądowań rakiet, zdezynfekowaliśmy kwasem RARC według ustalonych norm stężenia i dozowania.

— Mówisz o zabezpieczeniach technicznych, którym nie sposób zarzucić cokolwiek — odrzekł Tom już ze zwykłym opanowaniem w głosie. — Ale tu narosły kłopoty ludzkie, że tak powiem, więc zgoła odrębne. Jeśli wspomniałem o problemie, jaki stwarzają nie uzgodnione z nikim przeloty z Ziemi na Wenus, podejmowane na własną rękę, to nie z powodu ich masowości. Tutaj źle mnie zrozumiałaś. Chodzi o coś zgoła innego.