Nie liczba tych wypadków przeraża, tylko ich geneza i zaraźliwa aura, jaką stwarzają. Są tak bardzo symptomatyczne, że nie chcemy i nie możemy przejść nad nimi do porządku dziennego. Po krótkiej chwili Tom wyjaśniał:
— Ot, zatrzymajmy się na przykładzie pechowego pojazdu, który sprawił całe to zamieszanie. Kilkunastoosobowa rakietka. Czemu nie wylądowała albo w którymś kosmoporcie, w czym nikt by jej nie przeszkadzał, albo na jednym z prowizorycznych bez-obsługowych lotnisk należycie zdezynfekowanych? Zwróćcie baczną uwagę, na co narażała się załoga, omijając procedurę podyktowaną li tylko względami bezpieczeństwa. Już osiągnąwszy pobliże Wenus, pojazd nie zatrzymał się na kosmodromie satelitarnym ani nie wszedł samodzielnie na orbitę parkingową, by stamtąd wypatrzyć radarem miejsce do lądowania. Z brawurą piratów astronauci wtargnęli w chmury wprost z przestrzeni międzyplanetarnej, ryzykując zderzenie z innym statkiem powietrznym, utonięcie w oceanie, gdyby najbliższa wyspa była zbyt daleko, bądź wreszcie przebicie klosza któregoś z miast. Co za lekkomyślność!
Ber i Rem przytaknęli skinieniem głowy.
— Nie wiem, czy już były katastrofy wywołane taką brawurą, czy dopiero mamy się ich spodziewać — dorzucił Tom w zadumie. — Wprost trudno mi pojąć, jakiego sko-łowacenia umysłów mącącymi w głowach plotkami trzeba na to, żeby ludzie postępowałi jak szaleńcy. Powtarzam: kto im bronił wylądować w porcie rakietowym, komfortowo i bezpiecznie?
— Najgorsze, że to się powtarza — wyznała Rem z zatroskaniem. — Co mamy robić, żeby ktoś znów nie przywlókł silikoków jutro albo za tydzień?
— Właśnie powołuję komisję do wykrycia kanałów, jakimi siane są niepokoje i dezinformacja. Bo to nie są zjawiska przypadkowe! Zapraszam was do współpracy. Jesteście mi oboje bardzo potrzebni.
Meldunek o postępach penetracji krzemowców przerwał rozmowę.
Groźba, że silikoki wezmą górę nad ludźmi, kazała przedsięwziąć skrajne środki obrony. Pierwszy alarm podniósł Bandore, który śledząc wskazania „magicznej tablicy”, dostrzegł nieznaczny wzrost promieniotwórczości prawie całej Nowej Afryki, nie wyłączając jej partii brzegowych, najbardziej grożących dalszym rozwleczeniem zarazy. Ponieważ sieć kontrolna sprzężona z „magiczną tablicą” obejmowała samą powierzchnię wysp, należało niezwłocznie przedsięwziąć sondowanie aż do spodu. Już po kwadransie otrzymano wyniki z kilkunastu miejsc. Odpowiedź była jak najgorsza: mikroby rozeszły się spodem po znacznej części wyspy, wypychając pierwiastki radioaktywne ku powierzchni.
Wskutek niewielkiej grubości tych tworów substancji promieniotwórczych było tam tyle, że stężenie ich nie stanowiło groźby dla ludzi. Okoliczność ta jednak nie zmniejszała niebezpieczeństwa w razie rozpanoszenia się silikoków również na innych pływających wyspach. Wprawdzie sam wzrost radioaktywności nie mógł wypłoszyć stąd mieszkańców, jak nagminnie bywało na Ziemi. Nie istniała również obawa groźnych zaburzeń tektonicznych w obrębie planety, gdyż lądy nie przylegały do jej twardej skorupy. Jednak już sam fakt rozprzestrzenienia się krzemowców wykluczał możność zasiedlenia tych obszarów przez ludzi.
Z gruntu odrębne formy życia, antagonistyczne co do wymagań środowiskowych, musiały zwalczać się w każdym miejscu i czasie. Silikoki nie mogły żyć w temperaturach odpowiednich dla człowieka. Toteż w świecie ze swego punktu widzenia potwornie zimnym robiły wszystko, aby kosztem otoczenia, a często i biosfery, ogrzać siebie. Wykorzystały w tym celu potężny arsenał środków, o którym na razie zebrano tylko fragmentaryczne dane. Ale już one pozwalały zrozumieć niepodobieństwo jakiegokolwiek współbytowania ludzi z krzemowcami. Nie gardziły one również ludzkim organizmem jako terenem zamieszkania, a ponieważ był dla nich zbyt zimny, w wyniku skomplikowanych procesów fizykochemicznych powodowały szybko postępujące zwęglenie białka po zgonie ofiary, podwyższając temperaturę jej ciała do stu kilkudziesięciu stopni. Człowiek umierał, dosłownie spalając się.
Dotarcie tych intruzów na Wenus było dotkliwą klęską wskutek strat, jakie przyszło ponieść, uszczuplając i tak skąpy areał powierzchni osiedleńczej. Natomiast walka z nimi przebiegała znacznie łatwiej niż na Ziemi. Silikoki bowiem nie znoszą wody. Nawet w stanie wrzenia paraliżuje ona te drobnoustroje, które w glebie potrafią się otoczyć izolacyjną warstewką skutecznie chroniącą je przed chłodem. Na Ziemi opanowały wprawdzie podmorskie pokłady denne, nie wyłączając głębokich zapadlisk oceanicznych, ale zawsze wkraczały tam poprzez ląd. Tym sposobem mogły przesiedlać się z kontynentu na kontynent.
Tak jak wszędzie, w czasie podmorskiej wędrówki wyprowadzały pierwiastki promieniotwórcze z głębszych warstw ku górze, w tym przypadku osadzając je na dnie morskim. Przez to ogrzały oceany i zakaziły je na tyle, że wszelkie surowce biologiczne pochodzące z mórz nie nadawały się już do jedzenia pod żadną postacią. Przed przemysłem spożywczym stanęło trudne zadanie wielokrotnego zwiększenia produkcji czysto syntetycznej żywności. Nowe zakłady budowano już na Jutrzence, głównie w obrębie Wyspy Nadziei.
Poza Ziemią Joersena — był to rezerwat ścisły, nadal nie zagospodarowany wobec napastliwych wystąpień Towarzystwa Obrońców Przyrody Wenus — nie było na tym globie ani skrawka stałego lądu. Ponieważ głębokość wszechoceanu niemal wszędzie poza szelfami Ziemi Joersena przekraczała dwa kilometry, zarówno wtargnięcie silikoków w dno oceaniczne, jak ich przeniesienie się na dalsze wyspy natrafiało na spore trudności. Oba te przypadki były jednak do pomyślenia w pewnych okolicznościach. Bakterie krzemowe mogły zostać przeniesione z wyspy na wyspę przez pływające ciała stale. Jeszcze prawdopodobniejsze wydawało się zakażenie pokładów dennych jakąś grudką oderwaną od podłoża i swobodnie opadającą w głębię, tym bardziej że nie wysuszone drewno niektórych krzewów wenusjańskich tonęło, podobnie jak na Ziemi dereń i różne inne gatunki.
Po oceanie przewalały się jeszcze długie fale. Sztorm jednak ustał. Tom, Rem i Ber odetchnęli z ulgą. Szalejąca bowiem od kilku godzin wichura stwarzała groźbę rozwleczenia silikoków jednym z wymienionych sposobów. Tom ujął nerwowo maleńki głośnik nadajnika radarowego.
— Czekamy na telewizyjne przekazanie mapy. Wszak nie ma czasu do stracenia — podniósł głos.
Upłynęła jeszcze dłuższa chwila, nim przed telewizorem, mającym kształt metalowego pręta z nawiniętą siatką przewodów, zadrgało powietrze. Pole sił zastępujące ekran rozbłysło zarysami wysp, z początku niewyraźnymi. Po kilku sekundach obraz okrzepł na tyle, że pozwalał rozeznać się w położeniu.
Każda poważniejsza wichura mocno spychała wyspy głównie w kierunku równoleżnikowym. A ostatnio w tym rejonie planety jeden sztorm gonił drugi. Dlatego trudno było przewidzieć, co aktualnie sąsiadowało z Nową Afryką.
Tymczasem na telewizyjnej mapie obszar okalających ją wód był na ogół czysty. Jeśli nie liczyć Wyspy Einsteina, która znacznie przybliżyła się do niej, najbliższe płynęły o trzysta kilkadziesiąt kilometrów.
— Lepiej, niż przypuszczałam — rzuciła Rem. — Ale co zrobimy z tym drobiazgiem? — wskazała ręką Wyspę Einsteina. — Jest widownią zbyt frapujących badań biologicznych, abyśmy jej się pozbyli z lekkim sercem. A tak blisko stad…
Milczeli.
Tom pomyślał, że z lekkim sercem nie oddaje się ani piędzi ziemi w Układzie Słonecznym. A cóż dopiero ziemi na Wenus, ziemi pływającej, tak skąpo przez naturę wyprowadzonej na światło z zatopionych wodą czeluści; ziemi, która teraz miała być ocaleniem dla ludzkości.