Выбрать главу

Resztki silnika RER wraz z zainstalowanym tam mikrouniwerem zniknęły dawno w przestrzeni. Jakie jest źródło siły hamującej lot naszego statku, nie wiemy. Przypuszczam, że działa tu jakieś niezmiernie potężne pole natury elektrycznej, a nie grawitacyjnej. Siła ta bowiem działa tylko na kosmolot. Nasze ciała nie podlegają jej wpływowi i stąd pozorny wzrost ich wagi.

Przelecieliśmy obok Tolimana B i teraz oddalamy się od tej gwiazdy. Już niedługo prędkość nasza spadnie do zera względem środka układu. Czy siła owa będzie nadal działać? Czy znów zacznie przyśpieszać nasz statek? Czy zwróci nas tam, gdzie będzie chciała, czy też pozostawi swemu losowi?

Wczoraj dotarła do nas instrukcja z Astrobolidu. Teraz, po utracie mikrouniwera, nie ma ona już dla nas żadnego znaczenia.

Łączności z Urpianami w dalszym ciągu nie udało się nawiązać. Czyż bowiem śledzącą nasze ruchy wiązkę promieniowania emitowaną z Błyskającej można nazwać łącznością?

Dlaczego nie możemy dotychczas odnaleźć źródła owej siły hamującej? Może ich aparaty wysyłają promieniowanie identyczne z promieniowaniem nieba, pochłaniając jednocześnie wszelkie obce promieniowanie elektromagnetyczne?

Chcą być dla nas niedostrzegalni. Widocznie obawiają się, byśmy znów nie próbowali ich zniszczyć.

Szaleńca ratuje się wbrew jego woli.

BŁYSKAJĄCA

Pod nami czarne, wyiskrzone gwiazdami niebo. Nad nami kłębiące się morze chmur. Właściwie może być i odwrotnie. Gdy znika ciężar, określenia: „nad nami” czy „pod nami” tracą sens. Wystarczy jednak włączyć silniki, a pojęcia owe odzyskają swe zwykłe, zrozumiałe znaczenie.

To, co przeżywamy, poczyna również coraz bardziej tracić sens. By nabrało sensu, nie wystarczy jednak samo włączenie silników. Trzeba na to systematycznych badań i dociekań, a przede wszystkim czasu. Tymczasem jedno niezrozumiałe dla nas wydarzenie goni drugie, jeszcze dziwniejsze i mniej zrozumiałe, tak iż nikt niczego nie potrafi wyjaśnić do końca.

Nasz kosmolot porusza się w tej chwili jako sztuczny satelita Błyskającej. Od powierzchni tej planety dzieli nas odległość kilku tysięcy kilometrów, toteż zakrywa nam ona spory obszar nieba, przysłaniając systematycznie co dwie godziny i pięćdziesiąt osiem minut pomarańczowe słońce Tolimana B.

Przybyliśmy tu dwa dni temu. Przybyliśmy z własnej woli. Mocą własnych silników. „ustawiliśmy” kosmolot na eliptycznej orbicie.

Jak to się stało? Przecież dysponowaliśmy po katastrofie tylko resztką masy odrzutowej, która nie wystarczyłaby nam nawet na zejście z obecnej orbity i wylądowanie na Błyskającej. Skąd wzięła się niezbędna do złożonego manewrowania masa odrzutowa? Nie wiemy. Wiemy tylko, że się znalazła wówczas, gdy nam jej najbardziej było potrzeba, i że nie mógł to być przypadek.

Ósmego dnia od przelotu obok Tolimana B prędkość kosmolotu spadła do zera i rozpoczęło się przyśpieszanie jego ruchu w przeciwnym kierunku. Przez pięć dni tajemnicze pole rozpędzało nasz statek z przyśpieszeniem 4,3 g, potem przez pięć dni hamowało jego lot tak, iż zanim dotarliśmy znów do Układu Tolimana, utraciliśmy zupełnie zdobytą uprzednio prędkość.

Wówczas ustało działanie tajemniczej siły. Zniknęła przygniatająca nasze ciała prasa. Mogliśmy oddychać swobodnie.

Pod koniec tego niezwykłego hamowania byliśmy u kresu wytrzymałości. Gdyby nie kombinezony przeciwprzyśpieszeniowe i środki medyczne, nie wiem, czy kto z nas przetrzymałby tę dwudziestoparodniową próbę. Dlaczego mieszkańcy Układu Tolimana wybrali właśnie takie przyśpieszenie? Dlaczego nie zastosowali mniejszego, przy którym moglibyśmy chociaż poruszać się po statku? Albo też większego, które mogłoby nas pozbawić życia?

W owej chwili nie było jednak czasu na dyskusje. Wyłonił się nowy problem. Prędkość kosmolotu względem środka masy układu spadła do zera bynajmniej nie w pobliżu Błyskającej ani też Juventy, lecz tam, gdzie równoważą się siły grawitacyjne Tolimana A i Tolimana B.

Oczywiście stan taki mógł trwać tylko krótki czas, gdyż, na skutek niewielkich różnic w rozkładzie ciążenia oraz ruchu składników Układu Tolimana, kosmolot opuściłby punkt względnej równowagi sił i został przyciągnięty przez jedną z gwiazd. Znów przeżyliśmy kilkadziesiąt godzin niepewności. Cóż z tego, że znikło działanie wzmożonego przyśpieszenia, jeśli powstało nowe niebezpieczeństwo?

Ze wzrastającym niepokojem śledziliśmy ruch świetlnej wskazówki grawiskopu. Czyżby któraś z gwiazd Tolimana miała stać się naszym grobem?

Wypadki potoczyły się inaczej. Oto niespodziewanie świetlna plamka grawiskopu zaczęła zmieniać położenie, oddalając się zarówno od Tolimana B, jak i Tolimana A. Nie odczuliśmy jednak przyśpieszenia. Jakaś nieznana i rosnąca siła grawitacyjna przy-ciągała ku sobie kosmolot.

Zaczęliśmy systematycznie, punkt po punkcie, przeszukiwać niebo w okolicy wyznaczonej grawiskopem. Nic jednak nie mogliśmy dostrzec. A przecież tajemnicze ciało musiało mieć albo gigantyczne rozmiary, albo być tuż, tuż.

Niedługo czekaliśmy na rozwiązanie zagadki. Niespodziewanie w odległości kilometra. od nas pojawiła się kula o promieniu kilkunastu metrów. Jej błyszcząca jak lustro powierzchnia odbijała obraz otaczających gwiazd. Statek (byliśmy wszyscy pewni, że jest to statek mieszkańców Układu Tolimana) ukazał się na ekranie radarowym tak nagle, iż nie ulegało wątpliwości, że jego załoga musiała podprowadzić go do nas pod osłoną wygaszania fal elektromagnetycznych. Silniki statku nie pracowały. Zdążaliśmy ku sobie tylko pod wpływem siły ciążenia.

Zoe tkwiła teraz nieprzerwanie przy pulpicie centrali łączności, nadając sygnały na coraz to innych zakresach. Niestety, radio milczało tak jak poprzednio. Błyskająca co prawda nadal nadawała swe „komunikaty”, ale znajdowała się w zupełnie innym punkcie nieba niż tajemniczy siatek.

Kula była coraz bliżej. Dzieliło nas od niej trzysta metrów, potem dwieście, sto, pięćdziesiąt, dwadzieścia, wreszcie dziesięć metrów. Jaro czuwał w kabinie nawigacyjnej. Mimo iż siły przyciągania były niewielkie, zderzenie, wobec dużej masy bezwładnej, mogło pociągnąć za sobą poważne niebezpieczeństwo.

Gdy powierzchnia kuli znalazła się w odległości zaledwie trzech metrów od krawędzi satelotu, włączyliśmy na chwilę nasze silniki.

Automatyczny pilot tak precyzyjnie kierował ich pracą, że zetknięcie się obu statków przypominało opadanie kartki papieru na stół.

Oczekiwaliśmy teraz zjawienia się gości. Minęło jednak pół godziny, a od strony rzekomego statku nie dochodził nas żaden sygnał radiowy czy dźwiękowy.

Szu zdecydował się wreszcie wysłać na zwiady robota łazika. Cała powierzchnia kuli pokryta była odbijającą światło substancją. Robot okrążył oba statki w odległości kilkudziesięciu metrów z niewielką prędkością i nie przekazał żadnych informacji. Dopiero po wylądowaniu łazika na powierzchni kosmolotu, tuż przy styku obu statków, zauważyliśmy, że lustrzana warstwa nie była zbyt gruba. Tam, gdzie strumień materii wyrzucanej przez nasz zespół silników uderzył na moment w powierzchnię kuli, można było dostrzec zmętnienie, a nawet roztopienie warstwy lustrzanej, pod którą ukazała się jakaś krystaliczna, ciemna substancja.

Zbliżywszy pojazd do owych miejsc Jaro i Ast przystąpili do badania składu chemicznego obu warstw, a Dean na podstawie wskazań grawiskopu obliczył masę i gęstość kuli.