— Zakończenie tego niewybrednego tekstu — skomentował Ber — pasuje do modnych maniactw religijnych, o których tak głośno ostatnio.
— Może tak — odparł Tom zaciąganiem. — Powiedzmy: między innymi do tamtych maniactw. W tym szaleństwie jest bowiem metoda. Wszak nasze spokojne, uargumen-towane repliki na te bajdurzenia kontrowane są zgoła nieprzypadkową kolejną prowokacją: że masową kolonizację Wenus propagujemy dlatego, by odwrócić uwagę od Marsa, który już teraz sposobimy… do luksusowego osadnictwa grup uprzywilejowanych!
— Z grupami uprzywilejowanymi to oczywiste androny — zauważył Ber. — Zważywszy jednak niedopuszczalne stężenie promieniotwórczości na Ziemi, nawet w tak zwanych czystych regionach, powinniśmy w najkrótszym czasie usunąć stąd przynajmniej dzieci i młodzież. Nie obejdziemy się bez Marsa, bo nawet przy najoszczędniej-szym gospodarzeniu wyspami pływającymi na Wenus, powierzchnia ich nie wystarczy do tego celu. Tworzenie sztucznych platform jest kłopotliwe, a z Ziemią Joersena…
Urwał pod przenikliwym wzrokiem Bandorego, który zaczepnie powtórzył:
— …z Ziemią Joersena… Co chciałeś dalej powiedzieć? Ber, zazwyczaj ustępliwy, tym razem wziął na kieł.
— To powiem — odparował dobitnie — że także wy utrudniacie nam zadanie. A że nie w sposób maniakalny, to wcale nie umniejsza szkód, jakie ponosimy. I jeszcze gorzej, bo na was nie wystarczy wzruszenie ramion.
Profesor Bandore znany był jako zagorzały orędownik biosfery Wenus. Znał ją i kochał jak mało kto. Nie taił, że głośny apel Towarzystwa Obrońców Przyrody Wenus, niedawno podjęty i uchwalony przez nie na posiedzeniu wyjazdowym w Kalifornii, powstał z jego inicjatywy. Potem w różnych wystąpieniach jeszcze ostrzej potępiał pchanie się z kopytami w sprawy tego wspaniałego świata, który już tyle wycierpiał z rąk ludzi, od kiedy najazd krzemowców kazał szukać tymczasowych obszarów osiedleńczych. Teraz Bandore zmierzył Bera wzrokiem i rzucił zwięźle:
— Mój drogi, nie zebraliśmy się po to, żeby rozstrzygać, co mamy, a czego nie mamy robić na Wenus. Coś ci się przywidziało, mówiąc o jakichś szkodach. Wasze szkody? To właśnie wy zniszczyliście bez pardonu tak wiele wenusjańskich biotopów, tępiąc endemiczne gatunki roślin i zwierząt! A jeśli chodzi o Ziemię Joersena, dobrze wiesz, że na wniosek Towarzystwa Obrońców Przyrody Wenus została wybroniona z kolonizacji raz na zawsze przez Radę Planetarną już po inwazji krzemowców. Jak opiewa dokument: „wyłączona z osadnictwa po wsze czasy i w każdych okolicznościach”.
— A jeśli przegramy Ziemię? — spytała Rem.
— Wtedy pozostaje Mars — skwitował Bandore. — W ogóle należało od początku skierować wychodźstwo właśnie tam. Glob ten, pozbawiony rodzimego życia, nie stwarza moralnych raf, a o tym nie wolno zapominać w tak trudnej sytuacji jak nasza.
SILIHOMID?
Poniżej drukujemy wywiad, jaki udało się przedstawicielowi „Magazynu Międzygwiezdnego” przeprowadzić z Rem Hamersted w związku z utworzeniem Organizacji Obrony Wolności.
— Czy prawdą jest, ze Komitet Obrony Ludzkości dwunastego września uchwalił zwrócenie się do istot zamieszkujących Układ Tolimana 2 z prośbą o pomoc w walce z silikokami?
— Tak. Podkreślę jednak, że uchwała ta przeszła nieznaczną większością głosów.
— Dlaczego trzynastu członków komitetu, a wśród nich i ty, podaliście się do dymisji, nie szukając innych sposobów zmiany decyzji?
— Naszym zdaniem uchwała taka mogła być podjęta wyłącznie w wyniku publicznego przedyskutowania problemu. Dopóki byliśmy członkami komitetu, obowiązywała nas zasada tajności.
— W czym wasza grupa upatruje niebezpieczeństwo, jakie może pociągnąć uchwała z dwunastego września?
— Wszystkie materiały, jakie do tej pory nadeszły od wyprawy Astrobolidu, wskazują, że istoty zwane Urpianami bardzo powierzchownie i przez to fałszywie pojmują specyfikę rozwoju cywilizacji ludzkiej. Zarówno w relacjach Daisy Brown, jak w mate-nalach uzupełniających jest wiele niejasności. Naszym zdaniem, te istoty mogą mieć jakieś ukryte cele i pragnąć ponowić — tym razem już na Ziemi — próbę podstępnego przekształcenia ludzkości na własną modłę.
— Czy taki plan przeistoczenia od podstaw, bo drogą przeróbek aparatu chromoso-malnego, jakiegoś gatunku innoplanetarnych istot myślących nie kłóci się z bardzo wysokim poziomem inteligencji, jaki Daisy Brown przypisuje Urpianom, których przecież dobrze zna?
— Z tych zapisków wyłania się obraz psychozoów równie mądrych, jak cynicznych. Jeśli tak jest naprawdę, Urpianie mogą trzeźwo i beznamiętnie posunąć się nawet do niewyobrażalnej zbrodni zgładzenia ludzi jako takich nie przez fizyczne wymordowanie ich, tylko przez zmianę osobowości. Intelekt wcale nie chroni przed uprawianiem ludobójstwa.
— Ostatnio dość czysto sugerowano, że inwazja silikoków nie jest zjawiskiem przypadkowym. Mogli umyślnie wywołać ją Urpianie, by w takim zamieszaniu tym skuteczniej wleźć z kopytami w sprawy ludzkie. Pewien reporter dosadnie nazwał to łowieniem ryb w mętnej wodzie. Czy wasza grupa podziela ten pogląd?
— Nie wykluczamy tego, lecz na razie brak dowodów. Osobiście sądzę, że jeśli inwazja nie została zaprogramowana i kierowana przez nich, mogli uznać ją za nader wygodny zbieg okoliczności, aby wmieszać się — najpierw z ukrycia, a później nawet jawnie — w nasze wewnętrzne sprawy. Jedno trzeba stwierdzić bezspornie: że mido działa w Układzie Słonecznym. W kilku przypadkach skutecznie zwalczyło silikoki, chociaż to nie musiała być akcja celowa…
— …tylko?
— Działanie uboczne. Te pyły autosterowane mają niezwykle duży zakres kompetencji, a także zawiadują olbrzymim potencjałem energetycznym.
— Czy nie sądzicie, że bajki o Silihomidach są kreowane przy biurku i tendencyjnie puszczane w świat przez wysłanników ekipy Kruka dla tumanienia ludzi?
— Zastrzeżenia można mieć tylko do interpretacji. Niestety, wiele danych wskazuje, że z silikokami współdziałają, czy raczej kierują każdą ich ofensywą, jacyś rozumni krzemowcy. W miejscu katastrofy naszej latającej wyspy znaleziono zniszczone promieniowaniem wysyłanym przez mido szczątki jakiegoś węglowo-krzemowego walca, który prawdopodobnie był tym poszukiwanym organizmem. Być może przybył on tam, gdzie silikoki przegrywały wskutek wprowadzenia przez nas preparatu do zwalczania ich, i osobistą ingerencją ułatwił im wtargnięcie na latającą wyspę. Co najciekawsze, ta istota — na ile można wnioskować z ocalałych resztek — jest podobna do bryły traktowanej (może niesłusznie?) jako meteoryt, która w zagadkowy sposób zniknęła dziesięć lat temu sprzed laboratorium Rama Gori.