Выбрать главу

Ale Franek był w takich trudnych działaniach niezawodny. Łapy latającego dźwigu objęły monolit niemal tak subtelnie jak dłoń ludzka kielich z cienkiego kryształu.

Ber i Rem oglądali tę scenę z zapartym tchem.

Skiepurski zwiększył obroty silnika i przez chwilę wydawało się, że zakleszczone w bloku łapy uwięziły latający dźwig.

Monolit drgnął. Rem aż krzyknęła z wrażenia, gdy osobliwy posąg powoli, bardzo powoli zaczął unosić się. Nie wytrzymawszy napięcia nerwowego wybiegła z bazy. Zdając sobie sprawę, że niebezpieczeństwo bynajmniej jeszcze nie minęło, Ber wyskoczył za nią, próbując ją zatrzymać, lecz biegła szybciej od niego i dopadł ją dopiero na szczycie pagórka.

Stała nieruchoma, wpatrując się w monolit. Twarz jej jednak nie wyrażała radosnego entuzjazmu. Było w niej coś niepokojącego, co udzieliło się Berowi.

Rem bała się. Miała wrażenie, iż za chwilę stanie się coś strasznego. Nagle wydało jej się, że przybysz z gwiazd ożył i wydobył z siebie wielkie ludzkie ręce, aby tymi rękami zmiażdżyć i Ziemię, i niebo. Potem zakotłowały się jakieś strasznie gryzące pyły, zapalały się i gasły atomowe słońca, aż wreszcie wszystko ucichło.

Rem otworzyła oczy szerzej, jak gdyby chciała się upewnić, że to był sen. Istotnie, nad nią, w górze, unosił się Silihomid, taki sam kamienne nieruchomy jak przedtem.

Rozejrzała się wokoło. Ber stał obok niej. Był jakiś dziwnie blady i nieswój.

— A więc wszystko w porządku. Przywidziało mi się tylko — odetchnęła z ulgą. — Przywidziało mi się jego zwycięstwo nad ludźmi. Ale dlaczego mi się przywidziało?

Rem skojarzyła to z nadesłanymi przez Astrobolid relacjami Daisy Brown o rzekomym psychicznym oddziaływaniu Urpian na ludzi. Czyżby te fakty w jakiś niepojęty sposób wiązały się z.sobą? Czyżby istniała zagadkowa spójnia pomiędzy tak odrębnymi cywilizacjami jak Urpianie i krzemowcy?

Trwała tak przez chwilę.

— Co ci jest? — spytał zatrwożony Ber.

— Nic — wyrzuciła z wysiłkiem.

— Czy na pewno nic? — indagował.

— Ależ na pewno — odparła już swobodniej. — Co ci przychodzi do głowy?

— Tak dziwnie wyglądałaś. Wydało mi się, że coś cię przestraszyło. Po chwili przyrządy dotknęły Silihomida. Gdy sztuczne ręce objęły wężowate sploty odnóży. Rem krzyknęła.

Ber spojrzał na nią serdecznie.

— Przestraszyłaś się?

— Tak. Wyobraziłam sobie, że w tej chwili stanie się coś okropnego. Może to JEGO oddziaływanie. Przecież on sam jest kompletną zagadką.

UCIEKINIER

Z fali radiowej na falę, z ust do ust biegła przez świat dawno spodziewana wiadomość o wykryciu rozumnego krzemowca. Z mieszanymi uczuciami przetrawiano tę nowinę, usiłując uzmysłowić sobie wygląd egzotycznego potwora. Podawano dokładne współrzędne geograficzne miejsca jego odkrycia na Stepie Masajów w Kenii. Raz po raz na wszystkich zakresach powtarzano wieść, która wstrząsnęła ludzkością. Jakże silnie musiało działać na wyobraźnię wykrycie rozumnego krzemowca, milion i sto milionów razy ludobójcy, sprawcy tylu niepotrzebnych śmierci!

A jednak nie pragnienie zemsty ogarnęło teraz ludzkie serca: Nawet w obliczu ogólnego nieszczęścia przerastającego rozmiarami wszystko, czego kiedykolwiek doświadczyła ludzkość, usiłowano zdać sobie trzeźwo sprawę z faktu, że nie może być mowy o odpowiedzialności istoty nie będącej człowiekiem i nie mającej nic wspólnego z ludźmi, z ich kulturą, cywilizacją, a nade wszystko psychiką.

Najważniejsze były środki działania. Należało koniecznie zetknąć się z tym niepojętym przybyszem. Zetknąć się za wszelką cenę — nawet gdyby ceną była śmierć.

Główną trudność stanowiło to, iż nikt nie potrafił porozumieć się z Silihomidem. Do tego nie wystarczała znajomość zniszczeń dokonanych z jego rozkazu: o nim samym nie wiedziano dosłownie nic.

Przeszkodę nie do pokonania stanowił też fakt, że kosmita skamieniał. Był to stan anabiozy tak zupełnej i doskonałej, że nie udało się stwierdzić żadnych, choćby najbardziej powolnie przebiegających procesów przemiany materii w jego ustroju.

Profesor Bandore, który przewodniczył komisji uczonych powołanej celem ożywienia uprowadzonego jeńca i nawiązania z nim kontaktu, otarł pot z czoła. W wielkiej sali laboratorium wciąż jeszcze było bardzo duszno w związku z ostatnią próbą cieplną, podczas której podwyższono temperaturę pomieszczenia do czterystu, a na kilka sekund nawet do pięciuset stopni. Chociaż gorące powietrze całkowicie odprowadzono na zewnątrz, rozgrzane ściany niewiele się ochłodziły. W przestrzeni kosmicznej bowiem utrata ciepła odbywa się tylko przez wypromieniowywanie.

Ber wstał i podszedł do przełącznika klimatyzatora.

— Wymienię powietrze — powiedział do Bandorego.

— Oczywiście — potwierdził egzobiolog. — To już jest bez znaczenia dla badań, a będziemy się czuli lepiej.

— Cywilizacja krzemowców… — podjął swe rozważania. — Wciąż wracam do niej myślami. Kultura planetarna, o której nic nie wiemy. To znaczy — poprawił się — nie wiemy, do czego dąży ani na jakim gruncie wyrosła. Znamy na razie jej niszczycielskie działanie i to wyłącznie z zastosowaniem drobnoustrojów, a więc narzędzi biologicznych. Wiemy, że jest bardzo sprawna organizacyjnie i odznacza się zdolnością uczenia się oraz przewidywania. Ale przecież niszczenie jako takie nie może stanowić celu, a tylko środek mający prowadzić do celu, jakim jest w najogólniejszym sensie utrzymanie gatunku. Czy zagłada może stać się dla jakiegokolwiek rozumnego społeczeństwa celem samym w sobie?

— Patologiczne zmiany nie omijają gatunków inteligentnych — wtrąciła Rem.

— Patologia prowadzi do samozagłady — zauważył Bandore. — Na razie trudno stwierdzić, czy działania przybyszów są paroksyzmami szaleństwa, czy naturalnym procesem przystosowawczym. Powinno się to wyjaśnić w stosunkowo niedługim czasie. A gdyby nam się udało nawiązać z tym osobnikiem kontakt — wskazał na skałę pod pancernym kloszem — wyjaśnienie tej kwestii byłoby znacznie łatwiejsze. Na razie wiemy tylko, że cywilizacja ta przewyższa nas zdecydowanie zarówno zdolnościami niszczycielskimi, jak przystosowawczymi.

— Rzeczywiście, z tym niszczeniem też nie jest prosta sprawa — podjął Franek. — Znów antropomorfizujemy. Punkt widzenia uwarunkowany ludzkimi potrzebami wydaje się nam jedynym obiektywnym punktem widzenia. A to przecież nonsens. Podam wam przykład, wprawdzie zaczerpnięty z przeszłości, ale to bez znaczenia. Akurat taki mi się nawinął. Czasami bawi mnie wertowanie archiwów. Natknąłem się na tę wzmiankę w którymś z polskich dzienników z połowy dwudziestego stulecia.

Notatka mówiła, że w czasie przekuwania w Szwecji jakiegoś tunelu natrafiono w skale na ptasie gniazdo, które zagradzało drogę. Robotnicy przerwali drążenie tego odcinka trasy na tydzień, aby pisklęta mogły wyfrunąć o własnych siłach. Dziś byłoby to całkiem oczywiste. Wówczas korespondent przytaczał ten fakt jako ciekawostkę obrazującą wysoką kulturę Skandynawów. Nie o to mi chodzi. W dawnych czasach przy różnych robotach terenowych z pewnością zniszczono niejedno ptasie gniazdo. Otóż postawmy się w położeniu takich ptaków. Załóżmy na chwilę, że mogą oceniać ludzkie postępowanie. Do jakiego wniosku by doszły? Oczywiście, że ludzie dokonują wielkiej destrukcyjnej roboty, niszcząc bezlitośnie ptasie gniazda. A z naszego punktu widzenia to była praca twórcza: niwelacja gruntu, budowa kopalń, zakładanie torów kolejowych.