Szliśmy powoli. Śmiechy Fuksa były głupsze od lulusiowych chichów! Zastanawiało mnie jego kretyństwo, niespodziewane crescendo jego kretyństwa, ale bardziej jeszcze miód. Miód wzmagał się. To się zaczęło od „miodowego miesiąca”. Ale teraz „miód” (dzięki Jadeczce) stawał się coraz bardziej „wsobny”… coraz obrzydliwszy… Do czego i ksiądz się przyczyniał… swoim gmeraniem…
Ten miód miłosny, a wstrętnawy, to przecież i ze mną trochę się łączyło. Ba, połączenia. Przestać łączyć – kojarzyć -.
Kroki nasze, niespieszne i brodzące, doprowadziły nas do idyllicznego strumyczka. Fuks podbiegł, wypatrzył najdogodniejsze do przejścia miejsce i krzyczał „tędy”. Brak światła wnikał coraz bardziej w światło, obramowane lasami na zboczach. Lulusia zawołała: – Lolek, zmiłuj się nad pantofelkami, weź mnie na plecy, przenieś! Ojej!
Luluś na to bezczelnie: – Panie Tolo, niech pan ją przeniesie!
Gdy Tolek odpowiedział kaszlnięciem, Loluś zakrygował bioderkami i dołożył z najniewinniejszą powagą pensjonarki: – Słowo daję, niech pan mi zrobi tę grzeczność, z sił opadłem, jestem trup w koszu!
To się rozwijało jak następuje: Lulusia krzyknęła pod adresem Lulusia: „podły!” Podbiegła do Tola i zatańczyła prawie „panie Tolo, ja nieszczęśliwa, mąż mnie rzucił, niech pan się ulituje nad pantofelkami!” I wystawiała nóżkę. Lulo: – słowo daję, panie Tolo, raz, dwa, trzy, było nie było! Lulusia: – raz, dwa, trzy! I prosiła mu się do ramion. Lulo: – jazda, było nie było. Raz, dwa, trzy!
Nie przyglądałem się zanadto, pochłonięty będąc raczej otoczeniem, tym, co otaczało i spowijało, naciskiem chociażby gór, które z daleka obejmowały i ujmowały z niejaką już skłonnością do surowości, poważniejąc lasami słaniającymi się, zapadającymi (choć nad nami wysoko blask był – ale oderwany). Mimo to dobrze widziałem, że Lulusiowie tańczą wojenny taniec, rotmistrz nic, Fuks w siódmym niebie, Ludwik nic, ksiądz stoi, Lena… dlaczego ja ją sobie skaziłem, wtedy, pierwszej nocy, na korytarzu, wargą Katasi, i dlaczego, zamiast nazajutrz zapomnieć, powróciłem do tego, utrwaliłem to?… Jednego byłem ciekawy, jedno mnie interesowało, czy, mianowicie, to skojarzenie było kaprysem z mej strony, czy też istniał rzeczywiście jakiś związek pomiędzy jej ustami a tą wargą, który podświadomie wyczuwałem – ale jaki? Jaki?
Wielkopański kaprys? Akt rozkapryszonej dowolności? Nie. Nie poczuwałem się do winy. Mnie to się zdarzyło, ale to nie ja… Skądżeby, gdzieżbym ja ją sobie umyślnie uwstrętniał, przecież bez niej moje życie już nie mogło być dźwięczne, świeże, żywe, a tylko zdechłe, zgniłe, wynaturzone, zohydzone, bez niej, tu stojącej w ponętach, którym wolałem się nie przyglądać. Wolałem patrzeć w trawę, w głowie mieć dolinę. Nie, to nie to, że ja nie mogłem jej kochać wskutek tej świńskiej asocjacji z Katasią, nie w tym rzecz, gorzej, że ja nie chciałem jej kochać, nie miałem ochoty, a nie miałem ochoty dlatego, że gdybym miał wysypkę na ciele i gdybym z tą wysypką ujrzał najwspanialszą Wenus, też nie miałbym ochoty. I nie przyglądałbym się. Czułem się źle, więc nie chciało mi się… Zaraz… zaraz… czy więc to ja byłem wstrętny, nie ona? Więc jednak to ja byłem sprawcą wstrętu, moja wina. Nie dojdę. Nie domyśle… Zaraz, zaraz, „bierz pan”, łydy Lulusia w pończochach wzorzystych „bierz pan, panie Tolu, po koleżeńsku, pan też w miodowym miesiącu!”…
I głos Jadeczki, głęboki, z pełnej piersi, ufny, szlachetny!
– Tolu, proszę, przenieśże panią!
Spojrzałem. Tolo już składał Lulusię na trawie po drugiej stronie strumyka, heca skończona, znów idziemy, idziemy powoli tą trawą, miód, dlaczego miód, miód z palcami księdza, szedłem jak w nocy przez las gdzie szelesty i cienie i kształty pierzchające, niedocieczone, a zlewające się męcząco, napierają okrążając na granicy samej skoku i napaści… a Leon, cóż Leon ze swoim bembergiem w berg? Jak długo to będzie czaić się i okrążać? Skąd wyskoczy zwierz? Na łące, okrążonej górami wprowadzającymi się niemo w opuszczenie i pozostawienie, ładującymi wielkie złoża niewidzenia, gniazda niebytu, twierdze ślepoty i niemoty, na tej łące ukazał się zza drzew dom, który nie był domem i istniał o tyle tylko, że nie był… że nie był tamtym, tam, z zawartym w sobie układem – systematem wróbel powieszony – patyk wiszący – kot uduszony – powieszony – zagrzebany, wszystko pod nadzorem i pieczą ustek Katasi „zmanierowanych”, które przebywały może w kuchni, może w ogródku, może na ganku.
Przebijanie się tamtego domu poprzez ten dom było natrętne – ale było też chore, doszczętnie i okropnie chore – nie tylko jednak chore, ale i zaborcze – i zastanawiałem się, że nie ma co, trudno, ta konstelacja, ta figura, ten układ i system, są już nie do przełamania, ani nie można się oderwać, ani nie można się z tego wydobyć, to już zanadto jest. Jest. A ja tu szedłem sobie po łące i właśnie Ludwik mnie pytał, czybym nie pożyczył mu żyletki – ależ naturalnie, proszę bardzo! – i (myślałem) to jest nie do przezwyciężenia ponieważ wszelka przed tym obrona, czy ucieczka, tym bardziej wikła, zupełnie jakby się wpadło w jedną z tych pułapek, gdzie ruch każdy bardziej jeszcze omotuje… i ba, kto wie, a nuż to mnie napadło tylko dlatego, że ja się broniłem, tak, kto wie, może ja zanadto się zląkłem, gdy po raz pierwszy Katasina warga do Leny mi się przyplątała i to spowodowało skurcz, ten pierwszy skurcz przyłapujący, od którego wszystko się zaczęło… Czyżby obrona moja wyprzedziła atak?… ale nie byłem pewny… W każdym razie teraz już było za późno, polip uformował się gdzieś na pograniczu moim i wytworzyła się pomiędzy nami ta opaczność, że im bardziej go unicestwiałem, tym bardziej był.
Dom przed nami wydawał się już nieźle nadgryziony zmierzchem, w samej materii swojej, nadwątlonej… i kotlina była jak kielich fałszywy, bukiet trujący, wypełniona niemocą, niebo zanikało, zaciągały się i zasnuwały kotary, wzrastał opór, rzeczy nie chciały się udzielać, właziły do nory, zanik, rozpad, koniec – choć jeszcze było dość widno – ale dawało się we znaki zjadliwe rozprzężenie samego widzenia. Uśmiechnąłem się, bo pomyślałem, że ciemność bywa dogodna, w niewidzeniu można zbliżyć się, podejść, dotknąć, ująć, objąć i kochać się do obłąkania, ale cóż, nie chciało mi się, nic mi się nie chciało, ja miałem egzemę, byłem chory, nic, nic, napluć tylko, napluć jej w usta i nic.
Mnie się nie chciało.
– Spójrz! – usłyszałem, że mówi ta świnia do swojego Ukochanego i Jedynego, cicho, ale żarliwie (i choć nie patrzyłem na nich, byłem pewny, że to się odnosi do liliowych barw na nieboskłonie) – Spójrz – powiedziała szczerze i podniośle, narządem swoim ustnym i zaraz usłyszałem „widzę” głęboko barytonowe, szczere. Ale co ksiądz? Co ksiądz ten ze swoimi łapami?! Co się dzieje w tamtej stronie?
Przed samym domem Fuks z Lulusiem urządzili wyścig, kto pierwszy dopadnie drzwi.
Wchodziliśmy. Kulka była w kuchni. Leon wyskoczył z sąsiedniego pokoju, z ręcznikiem.
– Szykowusium do manżusium, pucem go do glansu terefere hej manżusium usium usium, nie siusium, ale do brzusium, hej, ha, hej bracia górale dajcie mi rogala, łyk, łyk, łyk, do środka i daj Bozia, pryk!
Ludwik jeszcze raz poprosił o żyletkę – a zaraz potem Leon mnie szturchnął, czybym mu zegarka nie pożyczył, bo swojego nie jest pewny. Dałem mu i zapytałem czy tak bardzo zależy mu na dokładności, odszepnął, że to musi być co do minuty! Ludwik wrócił po chwili, chciał jeszcze żebym mu trochę sznurka dał, ale nie miałem. Pomyślałem: zegarek, żyletka, sznurek, jeden prosi, drugi prosi, co to, czyżby coś zaczynało się od tej strony?… Ileż wątków mogło uformować się jednocześnie z moim, ile sensów dojrzewać niezależnie od mojego – ledwie wyłaniających się, larwalnych, albo zniekształconych, lub zamaskowanych? I co, na przykład, z tym księdzem?