Выбрать главу

Wstał i zaśpiewał:

Gdy się nie ma, co się lubi To się lubi, co się ma!

Usiadł. Zamyślił się.

– Jeśli chcecie odsunąć stół… Co to ja? O czym? Acha. Tyle sekund pod okiem żony i córki, a jednak, niestety, kto by pomyślał

kto by pomyślał

kto by pomyślał

kto by pomyślał

żona moja zdaje się nie ufać myślom moim!

Zamyślił się znowu, urwał. Te zamyślenia były nie w porę, w ogóle gwałtowny zamęt, czy nieporządek, czy coś w tym rodzaju, dawały się odczuwać, ale może nie w tej jego przemowie, może we wszystkim, w całości wszystkiego… znowu… znowu… on zaś celebrował. Wróbel. Patyk. Kot. Nie o to chodzi. Więc o to chodzi. Nie o to chodzi. Więc o to chodzi. Celebrował, jakby litanię, nabożeństwo, jakby „patrzcie z jaką uwagą oddaję się nieuwadze”…

– Żona nie ufa moim myślom, proszę, proszę, czy ja na to zasłużyłem? Chyba nie, przyznajmy, tylko że, co prawda (odsuńcie stół, mnie też uwiera, w ogóle twardo się siedzi, trudna rada), tylko że, co prawda, trzeba przyznać, rzeczywiście w takich wypadkach nic nie wiadomo, bo i kto tam może wiedzieć jakie kto ma myśli w głowie… Weźmy taki przykład. Ja, na przykład, mąż i ojciec przykładny, do ręki biorę, dajmy na to, tę skorupkę od jajka…

Wziął w palce skorupkę.

– I tak ja będę ją miał w palcach… i tak ja będę ją obracał… powolutku… przed oczami… Coś niewinnego

nieszkodliwego

nikomu nie wadzącego.

Drobne passe-temps, słowem. No tak, ale powstaje pytanie: jak ja ją obracam?… Bo ja, ostatecznie, uważacie, mogę ją obracać niewinnie, cnotliwie… ale, jak by mi się spodobało, mogę też… co?… Jakbym chciał, mogę tak trochę obracać ją bardziej… hm… Co? Tak trochę. Mówię, naturalnie, dla przekładu, żeby wykazać iż najzacniejszy małżonek mógłby ewentualnie pod okiem połowicy taką skorupkę obracać w sposób…

Zaczerwienił się. Nie do wiary: spurpurowiał! Niesłychane! Wiedział o tym, nawet przymknął oczy, ale nie ukrywał, owszem, uroczyście wystawiał swój wstyd na widok publiczny. Jak monstrancję.

Czekał aż przejdzie mu rumieniec. Wciąż obracał skorupkę. W końcu otworzył oczy i odetchnął. Powiedział:

– Tak sobie tego.

Nastąpiło odprężenie… choć co prawda ich zagęszczenie w tym kącie naszym, z latarkami, wciąż było płochliwe… ale już jak gdyby ociężałe… Przyglądali mu się, z pewnością myśleli, że trochę wariat… W każdym razie nikt się nie odzywał.

Z zewnątrz, gdzieś za domem, coś stuknęło, jak gdyby coś spadło… co? Był to dźwięk ekstra, nadetatowy, który mnie pochłonął, nad którym zamyśliłem się długo, głęboko – ale nie wiedziałem co myśleć, jak myśleć.

– Berg.

Powiedział to spokojnie i bardzo grzecznie, starannie. Ja powiedziałem nie mniej grzecznie i wyraźnie.

– Berg.

Spojrzał na mnie króciutko, opuścił powieki. Obaj siedzieliśmy cicho przysłuchując się słowu „berg”… jakby to był płaz podziemny, z tych co to nigdy nie wydostają się na światło… a teraz był tu, przed wszystkimi. Przyglądali się, przypuszczam… Nagle wydało mi się, że wszystko ruszyło naprzód, jak powódź, lawina, marsz ze sztandarami, że padł cios decydujący, pchnięcie nadające kierunek! Paf! Marsz! Naprzód! Ruszamy! Gdyby on tylko powiedział „berg”, no, nic takiego. Ale ja też powiedziałem „berg”. I mój berg łącząc się z jego bergiem (poufnym, prywatnym) wydobywał jego berg z poufności. To już nie było prywatne słówko dziwaka. To już było – coś naprawdę… to było coś istniejącego! Przed nami, tu. I naraz z potęgą wystrzelało ponad, pchało w, poddawało sobie…

Ujrzałem przez moment wróbla, patyk, kota, wraz z ustami… jak śmiecie we wrącym kotle wodospadu – ginące. Oczekiwałem, że wszystko ruszy naprzód w sensie berga. Byłem oficerem sztabu generalnego. Chłopcem służącym do mszy. Kornym i karnym akolitą i wykonawcą. Naprzód! Ruszamy! Marsz!

Ale Lulusia wykrzyknęła: – Brawo, panie Leonie!

Mnie pominęła. Ale byłem pewny, że wykrzyknęła po prostu ze strachu, nie mogąc znieść współpracy z nim. Nagle wszystko rozleciało się, oklapło, powstał śmieszek, zagadano i Leon roześmiał się hucznie hohohoho, gdzie flaszusia mamusia, dajno musia siusi, doić koniaka, putumu bataklana! Jakie przykre i zniechęcające, gdy po takiej chwili doniosłej, kiedy to bieg zdarzeń wspina się do skoku, następuje rozpad, rozprzężenie, wraca brzęczenie roju, roju, dajcie i mnie wódki, pani nie pije, kropla koniaczku, ksiądz, Jadusia, Tolo, Luluś, Lulusia, Fuks i Lena z usteczkami ślicznie wykrojonymi, świeżymi, grono wycieczkowiczów. Wszystko opadło. Nic. Wszystko znów jak brudna ściana. Zamęt.

Wróbel.

Patyk.

Kot.

Przypomniałem sobie o nich, ponieważ byłem w trakcie zapominania o nich. Powróciły do mnie, ponieważ oddalały się. Ginęły. Tak jest, musiałem szukać w sobie wróbla i patyka i kota, już ginących, szukać i podtrzymywać w sobie! I musiałem wysilić się żeby znowu zajrzeć myślą tam, do gąszczu, za drogą, do muru.

Ksiądz zaczął się gramolić z ławki mamrocząc przeproszenia, przesunął się wzdłuż stołu, sutanna wylazła na pokój. Otworzył drzwi. Wyszedł na ganek.

Ja, bez berga, głupio się czułem. Nie wiedziałem, co… Pomyślałem: też wyjdę. Odetchnąć świeżym powietrzem. Wstałem. Postąpiłem kilka kroków ku drzwiom. Wyszedłem.

Na ganku – świeżość. Księżyc. Chmura piętrząca się, błyszcząca, świetlisto-skalista, niżej ciemniejsza o wiele fontanna gór skamieniałych w wytryskiwaniu. A wokół feeria, łąki, kobierce, gazony rojne bukietami drzew, orszaki, festyny, niby park gdzie odbywały się korowody, pochody, zabawy, wszystko utopione, na samym dnie księżycowej poświaty. Tuż przy schodach, oparty o poręcz, stał ksiądz. Stał i wyrabiał z ustami coś dziwnego.

IX

Trudno będzie opowiedzieć dalszy ciąg tej mojej historii. W ogóle nie wiem, czy to jest historia. Trudno nazwać historią takie ciągle… skupianie się i rozpadanie… elementów…

Gdy, wyszedłszy na ganek, zobaczyłem księdza wyrabiającego z ustami coś dziwnego, skołowaciałem! Co? Co? Bardziej skołowaciałem, niż gdyby pękła skorupa ziemi i larwy podziemne wydostały się na powierzchnię. Bez żartu! Ja jeden znałem sekret ust. Nikt poza mną nie był wprowadzony w awanturę sekretną ust Leny. On nie miał prawa o tym wiedzieć! To było moje! Jakim prawem pakował w ten sekret swoje usta?!

Ale zaraz okazało się, że wymiotuje. Wymiotował. Wymiotowanie jego, szpetne, biedne, było usprawiedliwione.

Upił się.

Ba! Nic takiego!

Zobaczył mnie i uśmiechnął się, zasromany. Chciałem powiedzieć, żeby się położył i przespał, gdy jeszcze ktoś wyszedł na ganek.

Jadeczka. Przeszła obok mnie, oddaliła się po łące kilka kroków, przystanęła, podniosła rękę do ust i po księżycu zobaczyłem jej usta wymiotujące, wymiotowała.

Wymiotowała. Usta jej, widziane przeze mnie, usprawiedliwione były wymiotowaniem – dlatego patrzyłem na nie – jeśli ksiądz wymiotował, dlaczegóżby ona nie miała wymiotować? Tak? Proszę. Dobrze. Ale. Ale, ale, ale, jeśli ksiądz wymiotował, to ona nie powinna była wymiotować! I te jej usta, wzmacniające usta księżowskie… jak powieszenie patyka wzmogło powieszenie wróbla – jak powieszenie kota wzmogło powieszenie patyka – jak wbijanie doprowadziło do walenia – jak ja berga wzmogłem moim bergiem.

Dlaczego wymiotujące ich usta mnie opadły? Co tym ustom było wiadomo o ustach, które kryłem w sobie? Skąd ten płaz ustny, wypełzający? Może najlepiej było – odejść. Odszedłem. Nie do domu, oddaliłem się po łące, dość tego wszystkiego, noc była zatruta księżycem, który płynął przez nią, umarły, czuby drzew były w glorii i mnóstwo naokoło zespołów, pochodów, zgromadzeń, szeptów, narad, zabaw – noc rzeczywiście rozmarzająca. Nie wracać, nie wracać, najchętniej nie wróciłbym wcale, może wsiąść na furkę, dać koniom po bacie, odjechać na zawsze… No nie… Przepyszna noc. Mimo wszystko nieźle się bawię. Wspaniała noc. Jednakże przeciąganie tego też było niemożliwe, ja naprawdę jestem chory. Wspaniała noc. Chory, chory, ale nie tak bardzo. Dom zniknął za pagórkiem, szedłem po murawie, która tutaj, w pobliżu strumienia, była mięciutka, ale co z tym drzewem, co to za drzewo, co jest z tym drzewem…

Stanąłem. Była tam kępa drzew i w niej jedno drzewo nie takie, jak inne, to jest, właściwie, takie samo, ale musiał być jakiś powód dla którego ono zwróciło moją uwagę. To drzewo nie było dobrze widoczne, wewnątrz kępy, przesłonięte innymi, a jednak zwróciło moją uwagę, co, co takiego, gęstość, czy ciężar, obciążenie, mijałem je z uczuciem, że mijam drzewo „za ciężkie”, okropnie „ciężkie”… Stanąłem, zawróciłem.