I wszedłem w kępę, już pewny, że tam coś jest. Ta kępa zaczynała się od kilku brzóz rozrzuconych, a zaraz potem było skupienie sosen, gęściejsze, ciemniejsze. Wrażenie, że idę do jakiegoś „ciężaru” przygniatającego nie opuszczało mnie.
Rozejrzałem się.
But.
Noga zwisała z sosny. Pomyślałem „noga”, ale nie byłem pewny… Druga noga. Człowiek był… powieszony… przyglądałem się, człowiek… nogi, buciki, wyżej głowa dawała się rozeznać, przekrzywiona, reszta wsiąkała w pień, w ciemność gałęzi…
Rozejrzałem się naokoło, nic, cicho, spokój, znów się przyglądałem. Człowiek wiszący. Ten żółty but był mi znany, przypominał buciki Ludwika. Rozchyliłem gałęzie, zobaczyłem kurtkę Ludwika i jego twarz. Ludwik. Ludwik.
Ludwik, wiszący na pasku. Na własnym, wyjętym ze spodni.
Ludwik? Ludwik. Wisiał. Przez jakiś czas przyzwyczajałem się… Wisiał. Jeszcze się przyzwyczajałem – wisiał. Jeżeli wisiał, no to jakoś to musiało się stać i zacząłem z wolna szukać, kalkulować, powieszony, kto go powiesił, czy sam siebie, kiedy, widziałem go przed samą kolacją, prosił o żyletkę, był spokojny, na spacerze zachowywał się, jak zwykle… a jednak wisiał… a jednak w ciągu tej godziny z okładem to się stało… wisiał… i to jakoś musiało się stać, jakieś przyczyny na to się złożyły, tylko że ja nie mogłem ich znaleźć, nic, nic, a jednak musiał nastąpić jakiś wir w rzece przepływającej wszystkiego, o którym ja nic nie wiedziałem, widocznie zator jakiś powstał, musiały się wytworzyć związki, zazębienia… Ludwik! Skądże Ludwik? Raczej już Leon, ksiądz, Jadeczka niechby, Lena nawet – ale Ludwik! A jednak ten FAKT wisiał, wiszący fakt, fakt ludwikowaty wiszący, w łeb walący, wielki, ciężki, zwisający, coś w rodzaju byka płatającego się luzem, olbrzymi fakt na sośnie i z butami…
Mnie kiedyś dentysta ząb miał wyrwać, ale nie mógł go złapać szczypcami, nie wiem dlaczego ześlizgiwały się… z tym faktem ciężko wiszącym to samo, nie mogłem go złapać, wyślizgiwał się, byłem bezsilny, nie miałem dostępu, pewnie, to jakoś „się stało, jeśli się stało… Rozejrzałem się bardzo uważnie na wszystkie strony. Uspokoiłem się. Pewnie dlatego, że zrozumiałem…
Ludwik.
Wróbel.
Przecież patrzyłem na tego wisielca akurat tak samo, jak w tamtych krzakach patrzyłem na wróbla.
I pum, pum, pum, pum! Raz, dwa, trzy, cztery! Wróbel powieszony, patyk wiszący, kot uduszony – powieszony, Ludwik powieszony. Jak składnie! Jaka konsekwencja! Trup idiotyczny stawał się trupem logicznym – tylko że logika była i ciężka… i zanadto moja… osobista… taka… osobna… prywatna.
Nic mi nie pozostawało, prócz myślenia. Myślałem. Wysilałem się żeby, mimo wszystko, zrobić z tego czytelną historię i – myślałem – a nuż to on powiesił wróbla? On rysował strzałki, patyk wieszał, oddawał się tym psikusom… mania jakaś, mania wieszania, która doprowadziła go tutaj, by siebie powiesić… maniak! Przypomniałem sobie, co Leon mi mówił, gdyśmy na pniu siedzieli, raczej chyba szczerze: że on, Leon, nie miał z tym nic wspólnego. Więc Ludwik? Mania, obsesja, obłęd…
Albo inna możliwość, też po linii normalnej logiki – że padł ofiarą szantażu, zemsty może, ktoś go prześladuje, ktoś otacza go tymi znakami, podsuwa myśl o powieszeniu… ale kto w takim razie? Ktoś z domu? Kulka? Leon? Lena? Katasia?
Jeszcze inna możliwość, też „normalna”: może nie on się powiesił? Zamordowano go? Może uduszono, potem powieszono? Ten ktoś, kto zabawiał się wieszaniem drobiazgów, maniak, obłąkany, zapragnął w końcu powiesić coś cięższego, niż patyczek… Kto? Leon? Katasia? Ależ Katasia pozostała tam… Co z tego? Mogła tu przybyć’ po kryjomu, z tysiąca powodów, tysiącem sposobów, dlaczego nie, mogło się zdarzyć, możliwości skojarzeń, kombinacji były nieograniczone… A Fuks? Czyż Fuks nie mógł zarazić się wieszaniem, przyswoić je sobie… i… i… Mógł. Ależ był przecie przez cały czas z nami. Co z tego? Niechby tylko okazało się, że to on – wtedy już znalazłaby się luka w czasie, wszystko znaleźć można w kotle bezdennym stających się zdarzeń! A ksiądz? Miliony i miliony nitek mogły połączyć jego paluchy z tym wisielcem…
Mogły… A górale? Gdzie są górale, którzy nas przywieźli? Uśmiechnąłem się przy księżycu na myśl łagodną o bezsilności umysłu wobec rzeczywistości przerastającej, zatracającej, spowijającej… Nie ma kombinacji niemożliwej… Każda kombinacja jest możliwa…
Tak… Tylko, że nitki związków były nikłe… nikłe… a tu wisielec wisiał, trup brutalny! I jego brutalność wisząca, pum, pum, pum, pum, łączyła się składnie z pum, pum, pum, pum, wróbel – patyk – kot, to było jak a, b, c, d, jak raz, dwa, trzy, cztery! Co za składność! Jaka skwapliwość logiki, ale podziemnej! Oczywistość, bijąca w oczy, ale podziemna.
Ale ta w oczy bijąca, pum, pum, pum, pum, podziemna logika roztapiała się w nikłości, jak we mgle (myślałem) gdy się chciało ująć ją w karby zwyczajnej logiki. Ileż razy dyskutowaliśmy nad tym z Fuksem! Czy można mówić o jakimś logicznym związku pomiędzy wróblem i patykiem, połączonymi tą ledwie widoczną strzałką na suficie w naszym pokoju – tak niewyraźną, że myśmy tylko przypadkiem ją zauważyli – tak niewyraźną, że na dobrą sprawę musieliśmy ją sobie uzupełnić, dorysować w wyobraźni? Odkryć tę strzałkę, dojść do patyka – przecież to było, jak znaleźć igłę w stogu siana! Któż – Ludwik, czy kto inny – mógłby świadomie fabrykować sieć znaków tak nikłych?
A jakiż był związek wrębią i patyka z kotem, jeśli kota ja sam powiesiłem? Pum, pum, pum, wróbel, patyk, kot trzy powieszenia? Owszem, trzy ale to trzecie ode mnie pochodziło, ten trzeci rym ja sam ustanowiłem.
Chimera. Urojenie. Tak! – ale wisielec wisiał pum, pum, pum, pum, a, b, c, d, raz, dwa, trzy, cztery! Chciałem się zbliżyć i może dotknąć, ale cofnąłem się z lekka. Ten ruch niewielki przestraszył mnie, jak gdyby ruszanie się w obecności trupa było czymś niewskazanym i niepożądanym. Okropność mojej sytuacji – bo jednak była okropna – polegała na tym, że ja tu wobec niego byłem akurat tak samo, jak tam wobec wróbla. Krzaki i krzaki. Wisielec i wisielec. Rozejrzałem się… Widowisko! Góry wyrzucające się martwo w taflę nieba, powleczoną w sporej części centaurami, łabędziami, statkami, lwami o grzywach świetlistych, w dole Szeherezada łąk i bukietów usidlonych drżąca bielą,;och, glob umarły, jaśniejący światłem pożyczonym – a to jaśnienie wtórne, osłabione, nocne, kaziło i zatruwało, jak choroba. I konstelacje gwiazd, nieprawdziwe, wymyślone, narzucone, obsesja błyszczących niebios!
Ale nie księżyc był centralnym trupem, tylko Ludwik – trup na drzewie, jak ścierwo kocie na murze! Pum, pum, pum, pum, pum… (wzmożone odległym pulsowaniem tamtej nocy, kiedy to wbijanie igieł przechodziło w walenie młotem). Poruszyłem się jakbym miał odejść – nie tak łatwo! – to jeszcze nie było na czasie…
Co robić? Najmądrzej… udać, że się niczego nie widziało, zostawić sprawę jej własnemu biegowi… po co miałbym się mieszać? Nad tym myślałem, gdy nasunęły mi się usta. Usta nasunęły mi się niezbyt wyraźnie, mlaskające usta Leny, usta wymiotujące, Katasia, Lena, wszystkie te usta, nie bardzo, tak trochę. Ale opadły mnie. Poruszyłem ustami.
Poruszyłem ustami, jakbym się opędzał. Ale pomyślałem ze złością coś niewyraźnego, coś w rodzaju „nie ruszaj ustami… tutaj…” Rzeczywiście, po co mi było ruszać ustami przy tym trupie, ruszanie przy trupie nie jest zwykłym ruszaniem. Zalękniony, pomyślałem że odejdę.
Kiedy pomyślałem, że odejdę, stało się to, czego się bałem już od minuty: pomyślałem, że zajrzałbym trupowi w usta. Może nie bałem się akurat tej myśli, ale domyślałem się czegoś w tym rodzaju… że moja chęć oderwania się od trupa musi wywołać chęć zaczepienia trupa.
Zląkłem się tego, a wtedy natarło na mnie silniej… naturalnie…
Tylko, że nie byłoby takie łatwe – rozchylić gałęzie, obrócić go twarzą do księżyca, zajrzeć mu. I nawet pytanie, czy mógłbym zajrzeć nie wyłażąc na drzewo. Skomplikowane. I lepiej nie dotykać.
Dotknąłem, obróciłem mu głowę, zajrzałem.
Wargi wyglądały jak szczerniałe, górną wargę miał silnie podciągniętą, widać było zęby: dziura, jama. Ja oczywiście już od dłuższego czasu zaglądałem sobie do takiej myśli, takiej hipotezy, że ewentualnie będę musiał powiesić… albo siebie, albo ją. Powieszenie z wielu stron do mnie zaglądało i inne tam były kombinacje w związku z tym… często niezdarne… Przecie już kota powiesiłem. Ale kot to kot. A tu po raz pierwszy zaglądałem śmierci ludzkiej w usta. W jamę ludzką ustną – powieszoną. Hm.
Odejść. Zostawić.
Odejść. Zostawić to tutaj, tak jak jest. Nie moja rzecz, co ja z tym mam wspólnego: wcale nie jestem obowiązany wiedzieć, jak to się stało, człowiek trochę piasku weźmie na dłoń a już gubi się bez ratunku w kupie nieobjętej, nieogarnionej, niezmierzonej, niezliczonej… gdzie mnie tam do odkrycia wszystkich związków, może powiesił się np. dlatego, że Lena sypia z Leonem… Co można wiedzieć, nic nie można wiedzieć, nic nie wiadomo… odejdę i zostawię. Ale nie ruszałem się i nawet pomyślałem coś w tym rodzaju „jaka szkoda, że ja jemu w usta zajrzałem, teraz nie będę mógł odejść”.