Выбрать главу

– Jeśli nie ma żadnych brudów ani widocznych oznak tego, co może stanowić źródło oddychania, to niezupełnie rozumiem, dlaczego pan jest zaniepokojony. Prawdopodobnie to tylko nietypowe zjawisko spowodowane konstrukcją pańskiego domu – powiedziałem.

Seymour Wallis słuchał tego z miną, która wyrażała mniej więcej następującą opinię: jesteś pan biurokratą, musisz pan recytować te wszystkie pociechy, ale ja nie wierzę w ani jedno pana słowo. Kiedy skończyłem, oparł się ciężko o tył plastykowego krzesła i kiwał przez pewien czas głową, rozmyślając.

– Jeżeli moglibyśmy coś innego dla pana zrobić – kontynuowałem – gdyby potrzebował pan dezynsekcji albo odszczurzania… to prosimy bardzo.

Obdarzył mnie przenikliwym, pozbawionym zachwytu spojrzeniem.

– Powiem panu prawdę – odezwał się chrapliwie. – A prawda jest taka, że ja się boję. Jest w tym oddychaniu coś takiego, że cholernie się boję. Przyszedłem tutaj dlatego, że nie wiem, gdzie mam się zwrócić. Mój lekarz twierdzi, że mam słuch w porządku. Architekt twierdzi, że mój dom jest w porządku, a psychiatra twierdzi, że nie dostrzega u mnie oznak gwałtownego starzenia. Wszyscy mnie uspokajają, a ja to ciągle słyszę i wciąż się boję.

– Panie Wallis – powiedziałem – ja nie mogę niczego zrobić. Nie znam się na oddychaniu.

– Mógłby pan przyjść posłuchać.

– Jak oddycha?

– Cóż, nie musi pan.

Rozłożyłem ręce w geście współczucia.

– Nie o to chodzi, że nie chcę. Po prostu muszę załatwić bardziej naglące sprawy związane ze stanem sanitarnym miasta. Mamy zapchany ściek na Folsom i, naturalnie, sąsiedzi są bardziej zainteresowani własnym oddychaniem niż czyimś. Przykro mi, panie Wallis, ale nie mogę nic dla pana zrobić.

Potarł zmęczonym gestem czoło i wstał.

– Dobrze – powiedział głosem zwyciężonego. – Rozumiem, że ma pan ważniejsze sprawy.

Obszedłem biurko i otworzyłem mu drzwi. Włożył swoją starą panamę i chwilę stał, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć i szukał słów.

– Jeżeli zauważy pan coś więcej, jakieś odgłosy biegania lub ślady odchodów…

Skinął głową.

– Wiem, odezwę się do pana. Ale problem polega na tym, że wszyscy się specjalizują. Pan czyści ścieki, więc nie może pan posłuchać czegoś tak dziwnego jak oddychający dom.

– Przykro mi.

Wyciągnął rękę i złapał mnie za przegub. Jego koścista dłoń była nadzwyczaj silna i przez chwilę wydawało mi się, że nagle ścisnęły mnie szpony orła.

– Niech panu przestanie być przykro i niech pan zrobi coś konkretnego – powiedział.

Podszedł tak blisko, że widziałem siatkę czerwonych żyłek na białkach jego przymglonych oczu.

– Niech pan przyjdzie, gdy skończy pan pracę, i posłucha chociaż przez pięć minut. Mam nieco szkockiej whisky, którą mi przywiózł bratanek z Europy. Moglibyśmy się napić, a pan w tym czasie posłuchałby.

– Panie Wallis…

Puścił mój przegub, westchnął i poprawił kapelusz.

– Musi mi pan wybaczyć – powiedział beznamiętnie. – Chyba wpłynęło to źle na moje nerwy.

– Nie szkodzi – powiedziałem. – Proszę pana, jeśli uda mi się znaleźć kilka wolnych chwil po pracy, przyjdę. Nie przyrzekam i proszę się nie martwić, jeśli się nie zjawię. Mam spotkanie tego wieczoru, więc mogę przyjść raczej późno. Ale postaram się.

– Dobrze – odparł, nie patrząc na mnie. Nie lubił tracić panowania nad emocjami i starał się teraz je uporządkować niby rozplatane motki wełny.

Po chwili dodał:

– Wie pan, może to park. To może mieć związek z parkiem.

– Z parkiem? – zapytałem wprost.

Zmarszczył brwi, jakby wyrwało mi się coś zupełnie niestosownego.

– Dziękuję za poświęcenie mi czasu, młody człowieku.

Odszedł długim, błyszczącym korytarzem. Stałem w swoich otwartych drzwiach, patrząc na niego. I nagle w chłodnym klimatyzowanym powietrzu zacząłem dygotać.

Tak jak to zwykle bywało, spotkanie wieczorne zdominował Ben Pultik z wydziału zajmującego się wywózką śmieci. Pultik był niewysokim mężczyzną o szerokich barach. Miał wygląd małej szafki odzianej w marynarkę. Pracował „w śmieciach" od czasu strajku generalnego w tysiąc dziewięćset trzydziestym czwartym roku i uważał ich wywózkę oraz likwidację za jedno z najwyższych zadań ludzkości, i w pewnym sensie miał rację, ale niezupełnie.

Siedzieliśmy wokół stołu konferencyjnego, paliliśmy za dużo i piliśmy stęchłą kawę ze styropianowych kubków. Na zewnątrz niebo zaciągały purpurowe i bladozłote zasłony chmur, a wieże i piramidy San Francisco pochłaniała brokatowa noc Pacyfiku. Pultik skarżył się, że właściciele restauracji prowadzących kuchnie różnych narodów nie pakują odpadków w czarne foliowe torby i z tego powodu jego załogi brudziły kombinezony resztkami egzotycznych potraw.

– Niektórzy moi ludzie są żydami – mówił, przypalając po raz któryś peta. – Ostatnia rzecz, na którą mają ochotę, to zapaskudzenie się niekoszernym żarciem.

Morton Meredith, szef tego wydziału, siedział w swoim krześle, na honorowym miejscu, a na jego ustach widniał blady, drgający uśmieszek. Zasłonił dłonią ziewnięcie. Jedynym powodem tych spotkań było zarządzenie o stymulacji wewnątrzzałogowej wydane przez urząd miejski, ale myśl, że Ben Pultik mógłby być stymulującym rozmówcą, równała się zamówieniu moules farcies u MacDonalda. Tego nie było w menu.

Wreszcie o dziewiątej, po nużącym sprawozdaniu zaprezentowanym przez eksterminatorów, opuściliśmy budynek i wyszliśmy w ciepłą noc. Dań Machin, młody facet przypominający tykę od grochu, który pracował w laboratorium badań zdrowotności, przepchnął się w moim kierunku i klepnął mnie w plecy.

– Napijesz się? – zapytał. – Po takim spotkaniu gardło jest jak bezmiar pustynny.

– Chętnie – odpowiedziałem. – Mogę tylko zabijać czas.

– Czas i pchły – przypomniał mi.