Выбрать главу

Dokładnie nie wiem, czemu lubiłem Dana Machina. Był ode mnie dwa lub trzy lata młodszy, nosił włosy obcięte na jeża, niby pole pszenicy w Kansas, i niemodne okulary, które zawsze sprawiały wrażenie, jakby miały mu zaraz zlecieć z zadartego nosa. Chodził w luźnych marynarkach ze skórzanymi łatami na łokciach, miał wiecznie przydeptane buty, ale jego dziwaczne i pokrętne poczucie humoru bawiło mnie. Miał bladą twarz od nadmiernego przesiadywania w zamkniętych pomieszczeniach, ale nieźle grał w tenisa i znał tyle faktów i liczb z przeszłości, ile wydawcy „Ripleya".

Może Dań Machin przypominał mi moje bezpieczne podmiejskie dzieciństwo w Westchesterze, gdzie na domach wisiały latarnie jak na dorożkach, wszystkie panie domu miały lakierowane włosy blond i woziły dzieci buickami combi, a jesienią zapach palonych liści był wstępem do sezonu jazdy na wrotkach i do zabaw w duchy. Od tamtego czasu wiele mi się przydarzyło, na czele z paskudnym rozwodem i gwałtowną, ale absurdalną przygodą miłosną, i dobrze było wiedzieć, że tamta Ameryka istnieje jeszcze.

Przeszliśmy z Danem ulicę i ruszyliśmy w górę wąskim chodnikiem Gold Street do „Assay Office", ulubionego baru Dana. Było to pomieszczenie o wysokim sklepieniu ze staromodną galerią i drewnianomosiężnymi meblami dawnego San Francisco. Znaleźliśmy sobie stolik przy ścianie i Dań zamówił nam dwa piwa Coors.

– Zamierzałem pójść dziś wieczór na Pilarcitos – powiedziałem mu, zapalając papierosa.

– Zabawa czy interesy?

Wzruszyłem ramionami.

– Nie jestem pewien. To ani jedno, ani drugie.

– Brzmi tajemniczo.

– Właśnie. Przyszedł dziś do mnie do biura starszy facet i oznajmił, że ma dyszący dom.

– Dyszący?

– Podobno. Dyszy jak Lassie. Facet chciał wiedzieć, czy dałoby się coś z tym zrobić.

Przyniesiono piwa i Dań pociągnął parę głębokich łyków. Zostały mu białe wąsy z piany, w których całkiem mu było do twarzy.

– To nie jest przeciąg w kominie – powiedziałem mu. – Ani jakieś zwierzę uwięzione w szczelinie ściany. Tak naprawdę jest to autentyczny przypadek nie wyjaśnionej respiracji.

Miało to zabrzmieć dowcipnie, ale Dań potraktował tę informację poważnie.

– Czy mówił coś jeszcze? Czy powiedział, kiedy to się zdarza? W jakich porach dnia?

Postawiłem szklankę.

– Mówił, że trwa to ciągle. Mieszka tam dopiero od kilku miesięcy, a to dzieje się, odkąd się wprowadził. Jest naprawdę wystraszony. Chyba staruszek przypuszcza, że to jakiś duch.

– Może i tak – powiedział Dań.

– Jasne. A właśnie Benowi Pultikowi znudziły się śmiecie.

– Ale ja mówię serio – nalegał Dań. – Podobno zdarzały się takie przypadki, że ludzie słyszeli głosy czy coś podobnego. W pewnych warunkach dźwięki, które niegdyś brzmiały w danym pokoju, można ponownie usłyszeć. Niektórzy twierdzą, że słyszeli rozmowy, które mogły się odbyć sto lat wcześniej.

– Gdzie ty się tego wszystkiego dowiedziałeś?

Dań pociągnął swój maleńki nos, jakby chciał go zmusić do wydłużenia, i dałbym głowę, że zarumienił się.

– Mówiąc szczerze – powiedział zażenowany – to zawsze interesowały mnie działania sił nadprzyrodzonych. Powiedzmy, że to rodzinne hobby.

– Ty? Taki zakuty naukowiec?

– Nie przesadzaj – powiedział Dań – to nie jest tak zwariowane, jak może się wydawać. Takie sprawy z duchami zdarzały się. Moja ciotka zawsze twierdziła, że duch Buffalo Billa Cody przychodził do niej po nocach, siadywał przy jej łóżku i opowiadał historie o dawnym Dzikim Zachodzie.

– Buffalo Bili?

Dan zrobił minę pełną dezaprobaty.

– Tak mówiła. Może nie powinienem był jej wierzyć.

Oparłem się plecami o krzesło. Z baru dobiegał sympatyczny szmer rozgadanych głosów, a obsługa roznosiła smażoną kurę i pieczone żeberka. Przypomniałem sobie, że nie jadłem nic od śniadania.

– Myślisz, że powinienem tam pójść? – zapytałem Dana, gapiąc się na dziewczynę w obcisłej koszulce z nadrukiem „Oldsmobile Rocket" na piersiach.

– Ujmijmy to w ten sposób. J a bym poszedł. A może powinniśmy iść tam razem. Z radością posłuchałbym domu, który oddycha.

– Z radością, co? Okay, jeśli zapłacisz połowę za taksówkę, pojedziemy. Ale nie myśl sobie, że ci tego faceta zagwarantuję. Jest bardzo stary i możliwe, że ma po prostu halucynacje.

– Halucynacja to oszukiwanie wzroku.

– Zaczynam myśleć, że ta dziewczyna w koszulce to także halucynacja.

Dan obrócił się, a dziewczyna wyłowiła go oczyma. Zaczerwienił się jak burak.

– Zawsze to robisz – oskarżył mnie poirytowany. – Oni tu pewnie myślą, że jestem jakimś maniakiem seksualnym.

Dokończyliśmy piwo, po czym złapaliśmy taksówkę i pojechaliśmy na Pilarcitos Street. Była to jedna z tych krótkich uliczek na zboczu, gdzie parkuje się samochód, aby pójść do japońskiej restauracji na głównym ciągu. A potem, gdy się wraca opchanym do mdłości tempurą i sake, nie można tej uliczki odnaleźć. Domy tu były stare i ciche, ozdobione wieżyczkami, podcieniami i cienistymi werandami.

Biorąc pod uwagę fakt, że Mission Street była zaledwie kilka jardów dalej, tutejsze domy zdawały się dziwnie ponure i nie odpowiadające czasowi. Dan i ja stanęliśmy przed domem z numerem tysiąc pięćset pięćdziesiąt jeden. Czując ciepły wieczorny powiew, patrzyliśmy na gotycką wieżę i rzeźbiony balkon, i na szarawą farbę, która schodziła płatami jak łuski ze zdechłej ryby.

– Chyba nie wierzysz, że taki dom mógłby oddychać? – zapytał Dan, pociągając nosem.

– Nie wierzę, że w ogóle dom może oddychać. Ale czuję, że właściciel powinien sprawdzić kanalizację.

– Na litość boską, przestań – jęknął Dan. – Nie mów o pracy po godzinach służbowych. Czy myślisz, że na przyjęciach szukam wszy we włosach gości?

– Nie byłbym zdziwiony.

Mieliśmy przed sobą starą żelazną bramę i pięć pochylonych schodków prowadzących na werandę. Popchnąłem bramę; była tak przerdzewiała, że zawyła jak zdychający pies. Weszliśmy na schodki i szukaliśmy dzwonka na tonącej w mroku werandzie. Wszystkie okna parterowe wychodzące na ulicę miały zaciągnięte i zamknięte okiennice, więc wydawało nam się, że gwizdanie czy wołanie jest bezsensowne. U stóp wzgórza przemknął samochód policyjny z włączoną syreną. Obok po ulicy szła roześmiana dziewczyna z dwoma chłopcami. To wszystko działo się w zasięgu wzroku i słuchu, ale tu, przy wejściu do domu, istniała tylko cienista cisza i uczucie, że obok nas przepływają zagubione lata, wyciekające ze skrzynki na listy i spod ozdobnych wejściowych drzwi – zupełnie jak piasek sypiący się z wiaderka.