Выбрать главу

– To naprawdę dziwne – powiedział jeden z policjantów. – Widzi pan? Tam w górze? Wygląda to jak coś ciemnego, prawda?

Miał lepszy zmysł obserwacyjny, niż sobie uświadamiał. Ciemność, która przylgnęła do dźwigarów mostu na kształt plamy na niebie, była substancją demona Kujota. Był w swoim cienistym, amorficznym wcieleniu, w kształcie, jaki przybierał, gdy przenosił się z burzami piaskowymi po pustyniach i z gorącymi południowymi wichrami. Teraz na górze odbierał łup, który posiadł stulecia i stulecia temu, kiedy Mount Taylor był domostwem olbrzyma, a Cabezon Peak jeszcze nie istniał. Ten łup to demoniczny skalp Wielkiego Potwora, trofeum, które zapewniało mu nietykalność i wieczne życie.

Jedna z lin opadła, rozerwana. Musiała ważyć kilka ton, ale runęła po drugiej stronie barierki mostu i tylko wiła się jak bicz, w przód i w tył, niby pozbawiony swej mocy stalowy wąż.

Wtedy przestali mnie obchodzić policjanci i wszyscy inni. Wiedziałem, że Kujot ma te włosy, a ja w żaden sposób tego nie wytłumaczę nikomu. Zwinąłem dłonie w trąbkę, przyłożyłem je do warg i wrzasnąłem:

– Kujecie! Kujocie! K u j o c i e!

Policjanci popatrzyli na mnie wybałuszonymi oczyma.

– Kujocie! – ryczałem. – Wyjdź i stań ze mną twarzą w twarz! Kujocie!

Jeden z gliniarzy podszedł i wziął mnie za ramię.

– Ej, panie, ciszej trochę, dobrze?

– Kujocie! – wyłem. – Wyzywam cię! Tchórzu! Lubieżniku! Podstępny morderco!

– Co się dzieje, do cholery – zareagował gliniarz.

W tej chwili niebo pociemniało jeszcze bardziej i most zadrgał i zatrzeszczał, a gdy policjanci spojrzeli w jego stronę, zrozumieli, co robię. Wszyscy ludzie, którzy wysiedli z samochodów, wydali z siebie syk lęku i zdumienia, podobny do jęku żalu wydobywającego się z ust opłakujących.

U szczytów wież mostu unosiła się najobrzydliwsza, najdziksza postać Kujota. Wiła się i zmieniała wraz z każdym lekkim podmuchem wiatru, ale złowieszcze oczy płonęły, widząc nas, a szeregi demonicznych zębów połyskiwały we mgle.

Zmotoryzowani i policjanci pierzchli. Jeden z gliniarzy usiłował pociągnąć mnie za sobą, ale wyrwałem się. Słyszałem biegnące po jezdni kroki, dźwięk otwierających się drzwi samochodów i odgłos odciągania z tego miejsca dzieci i żon.

– Kujocie! – krzyknąłem. Byłem mokry od potu i dygotałem. – Mam twoją Niedźwiedzicę, Kujocie!

Straszliwy kształt nadymał się, skręcił i stał wyraźniejszy we mgle. Widziałem teraz, że na rogatej głowie miał zamotane żelazistoszare włosy Wielkiego Potwora, upiorną girlandę pierwotnej magii. Most wibrował pode mną i słyszałem niski, drgający pogłos, podobny do grzmotów w pobliskich górach.

– Kujocie! Daj mi te włosy, a ja ci oddam Niedźwiedzicę! Słyszysz mnie, Kujocie? Słyszysz mnie?

Znowu rumor. Odłamki stali i betonu posypały się ze szczytu mostu na jezdnię, odbijając się od opuszczonych samochodów.

Odwróciłem się i spiesznym krokiem podążyłem z powrotem do forda, spoglądając przez ramię na unoszącego się demona. Wyobrażałem sobie, jak jego diabelskie pazury zatapiają się w moich plecach albo jak zębami wydziera ze mnie kawały mięsa. Byłem tak spięty jak tenisista w punkcie zwrotnym ważnych zawodów. Musiałem obetrzeć sobie pot z twarzy rękawem koszuli.

Dotarłem do samochodu. Zaczynał dąć demoniczny wiatr, palący huragan, który ogłuszył mnie, i od którego piekła mnie twarz, jakby była obdarta do żywego. Szarpnąłem drzwi forda pinto i usiłowałem wyciągnąć Jane na ulicę. Pociłem się i kląłem, a przez cały czas most uciekał mi spod stóp.

W tym momencie przebiegło koło mnie trzech umundurowanych komandosów z karabinami. Jeden z nich klepnął mnie w ramię i krzyknął:

– Okay, chłopie, uciekaj stąd tak szybko, jak potrafisz!

– Nie mogę! Muszę to zniszczyć! – odkrzyknąłem, ale facet nie zrozumiał i pobiegł wzdłuż mostu w kierunku straszliwej ciemnej formy Kujota.

Dopiero gdy dotarli do niego, naprawdę zrozumiałem, z czym miałem do czynienia. Przed chwilą pędzili po jezdni z podniesioną bronią, a w następnej sekundzie wilczy kształt demona opadł na nich z trzaskiem naelektryzowanego powietrza i z łomotem, od którego Golden Gate zadygotał.

Pierwszego z nich coś okręciło, a gdy zawirował, zobaczyłem, że miał rozsiekany przód, zupełnie jak mięso na ladzie sklepowej. Potem na moich oczach całą trójkę pocięła na kawałki jakaś koszmarna niewidzialna moc, która poodcinała im dłonie i głowy, nogi i ręce i porozrzucała ochłapy we wszystkich kierunkach. Zdaje się, że zacząłem krzyczeć. Teraz demon pełzł w moim kierunku, był oddalony o kilka metrów i całą swoją złowieszczą moc i nienawiść skierował na mnie. Desperacko podciągnąłem Jane do barierki mostu, potem stanąłem naprzeciw Kujota, zbierając całą swoją odwagę, a miałem jej już niewiele.

– Odejdź! – wrzasnąłem. – Trzymaj się z daleka albo zepchnę ją!

Demon wciąż podchodził, a potworny wiatr palił moją twarz i wysuszał oczy, nawet nie mogłem mrugnąć powieką. Wszystko naokoło stało się ciemnością i strachem, a te złowieszcze czerwone ślepia były skupione na mnie z okrutną siłą.

Dźwignąłem Jane na barierkę. Pod nami, przez mgłę, widziałem falujące i spienione wody zatoki.

– Ja to zrobię, żeby cię przeklęło! Zrobię to! – krzyknąłem. I w owej chwili absolutnej paniki wiedziałem, że to zrobię. Jeżeli Kujot podejdzie krok bliżej, jego ukochana Panna Niedźwiedzia, jego namiętna kochanka-wilkołak wyleci za barierkę i zginie.

W skłębionej ciemności ujrzałem pozbawiony tułowia pysk, wykrzywiony wściekle, błyskający straszliwymi, upiornymi zębami. Ujrzałem też łeb Kujota, ozdobiony koroną magicznych włosów. Zawahał się chwilę. On się zawahał. I właśnie wtedy rzuciłem wszystko na jedną szalę. Upuściłem Jane na chodnik.

To, co wydarzyło się potem, było jak koszmar senny w dziwnie zwolnionym tempie. Jak koszmar, w którym człowiek śni, że przed czymś ucieka, ale nie może dalej biec. Gdy Jane osuwała się na ziemię, uskoczyłem na bok i rzuciłem się na samego Kujota. Jedną ręką sięgnąłem po włosy Wielkiego Potwora i wycisnąłem ze swego ciała wszystkie siły i energię, wszystko. Mimo to mój atak zdał się trwać wiecznie i rzeczywiście widziałem, jak Kujot zaczyna obracać się ku mnie, obnażając zęby w zwierzęcej nienawiści.