Выбрать главу

Później nie służyłem już regularnie do mszy w kaplicy Marii Panny, przychodziłem tylko wtedy, kiedy ksiądz Guzewski przysyłał po mnie, ponieważ jego chłopcy z powodu niedzielnych marszów terenowych albo zbiórek na Pomoc Zimową sprawili mu zawód.

Wszystko to opowiadam tylko po to, żeby opisać moje miejsce przed głównym ołtarzem, bo sprzed głównego ołtarza mogłem obserwować Mahlkego, kiedy klęczał przed ołtarzem Matki Boskiej. A modlić się naprawdę umiał! Cielęce oczy. Spojrzenie coraz bardziej szkliste. Usta wykrzywione kwaśnym grymasem, ciągle w ruchu, bez interpunkcji. Ryby wyrzucone na brzeg z taką samą regularnością łapią powietrze.

A poniższa scena niechaj uzmysłowi, jak zapamiętale Mahlke potrafił się modlić: – kiedy ksiądz Guzewski i ja przykrywaliśmy balaski obrusem do komunii świętej i zbliżaliśmy się do Mahlkego, który klęczał zawsze ostatni na lewo, patrząc od strony ołtarza, to klęczał tam ktoś, kto zapomniał o wszelkiej ostrożności, o szalu i ogromnej agrafce, kto miał nieruchome oczy, odchylał głowę z przedziałkiem na środku w tył, wyciągał język i w tej postawie odsłaniał żywą mysz, ruchliwe zwierzątko, które mógłby schwytać ręką, tak było bezbronne. Ale Joachim Mahlke spostrzegał widocznie, że jego przynęta nie ma osłony, i jednym szarpnięciem zmieniał pozycję głowy. Być może dopomagał sobie przesadnie demonstracyjnym przełykaniem śliny, żeby zwabić spojrzenie szklanych oczu stojącej z boku Marii Panny, bo nie chcę i nie mogę uwierzyć, żebyś kiedykolwiek zrobił, Joachimie, najmniejszą nawet rzecz bez publiczności.

V

W kaplicy Marii Panny nigdy nie widziałem go z pomponami. Zresztą nosił je coraz rzadziej, chociaż uczniowska moda dopiero zaczynała się szerzyć. Czasami, kiedy we trzech staliśmy zawsze pod tym samym kasztanem na podwórzu szkolnym i ponad bzdurnymi wełnianymi ozdóbkami gadaliśmy jeden przez drugiego, Mahlke zdejmował pomponiki z szyi, żeby je po drugim dzwonku, niezdecydowanym ruchem, z braku czegoś lepszego, znowu zawiązać sobie pod kołnierzykiem.

Kiedy po raz pierwszy dawny uczeń naszej szkoły i jej absolwent wrócił z frontu, odwiedziwszy po drodze główną kwaterę führera, gdzie mu zawieszono na szyi upragnione cacko, specjalny dzwonek w środku lekcji zwołał nas wszystkich do auli. Młody człowiek stał w honorowym końcu sali, na tle trzech wysokich okien przed półkolem doniczek z roślinami o wielkich liściach i półkolem zebranego ciała pedagogicznego, stał ze swoim cackiem na szyi nie za katedrą, lecz obok tego starego, brązowego pudła, i ponad naszymi głowami mówił małymi, jasnoczerwonymi, jakby stworzonymi do pocałunków ustami, robiąc przy tym wyjaśniające gesty. Wtedy zobaczyłem, że siedzący jeden rząd przede mną i Schillingiem Joachim Mahlke, którego uszy stawały się coraz bardziej przezroczyste i coraz mocniej nabiegały krwią, odchylił się sztywno w tył, to prawą, to lewą ręką sięgał do szyi, przełykał ślinę i wreszcie rzucił coś pod ławkę: wełniane pomponiki, piłeczki, zielono-czerwone, zdaje mi się. A podporucznik lotnictwa, który początkowo mówił trochę za cicho, ciągnął dalej urywanymi, sympatycznie nieskładnymi słowami i czerwienił się wielokrotnie, choć jego przemówienie nie dawało do tego powodu:

– …ale nie myślcie sobie, że to się odbywa jak polowanie na króliki, huzia na niego i po krzyku. Często tygodniami ani widu, ani słychu. Ale kiedyśmy nad Kanałem… to pomyślałem sobie: teraz albo nigdy. No i wyszło. Zaraz przy pierwszym locie wpakował nam się pod sam nos ich klucz pod osłoną myśliwców i zrobiła się karuzela na całego: to pod chmurami, to nad chmurami, fajny lot kołowy. Próbuję wywindować się w górę, pode mną krążą trzy spitfire’y, osłaniają się wzajemnie, myślę sobie, śmiechu warte, gdyby teraz nie wyszło, nurkuję, mam go i już dymi; akurat udało mi się przechylić landarę na lewe skrzydło, a tu już drugi spitfire w celowniku, mierzę w śmigło, albo on, albo ja; no i, jak widzicie, on musiał się skąpać, a ja pomyślałem sobie: jeśli masz dwóch, spróbuj jeszcze z trzecim i tak dalej, żeby tylko starczyło paliwa. Patrzę, a tu pode mną siedem w rozproszonym szyku chce wiać, wtedy ja, z ukochanym słoneczkiem ciągle za plecami, dziabię jednego, dostał swoje, powtarzam numer, udało się, cofam drążek aż do oporu, kiedy trzeci podłazi pod maszynkę: schodzi w dół, musiałem go kropnąć, instynktownie walę za nim, zgubiłem go, chmury, mam go znowu, jeszcze raz naciskam sikawkę, już roluje po wodzie, ale i ja o mały włos się nie skąpałem; naprawdę sam już nie wiem, jak poderwałem pudło w górę. W każdym razie, gdy pomachałem skrzydłami już nad bazą, na pewno wiecie lub widzieliście w kronice filmowej, że zawsze machamy skrzydłami, kiedyśmy coś upolowali – nagle nie mogę wypuścić podwozia, zacięło się. I tak musiałem pierwszy raz lądować na brzuchu. Później, w kantynie, koledzy mówili, że z całą pewnością mam sześć, sam w trakcie walki nie liczyłem, byłem zbyt podniecony, oczywiście to cholerna radość, ale koło czwartej musieliśmy jeszcze raz polecieć i krótko mówiąc: poszło prawie tak jak dawniej, kiedyśmy tu, na naszym starym, poczciwym podwórzu szkolnym – boiska wtedy jeszcze nie było – grali w szczypiorniaka. Może profesor Mallenbrandt jeszcze pamięta: albo nie strzelałem ani jednego gola, albo od razu dziesięć; tak samo było tamtego popołudnia: do sześciu z przedpołudnia doszły jeszcze trzy, to były moje od dziewiątego do siedemnastego, ale dopiero dobre pół roku później, kiedy zrobiłem pełną czterdziestkę, to mój szef, a kiedy potem jechałem do głównej kwatery, miałem już czterdzieści cztery na rozkładzie; bo my nad Kanałem prawie nie wychodziliśmy z maszyn, zostawaliśmy w środku, podczas kiedy personel techniczny, nie każdy mógł to wytrzymać; ale teraz dla odmiany coś wesołego: na każdym lotnisku jest pies jednostki.

A kiedyśmy któregoś dnia naszemu psu Alexowi, bo była właśnie wspaniała pogoda…

Tak mniej więcej opowiadał ów udekorowany podporucznik, wtrącając pomiędzy opisy dwóch bitew powietrznych historię psa Alexa, którego chcieli nauczyć skoków na spadochronie, albo anegdotkę o pewnym gefrajtrze, który podczas alarmu zawsze za późno wygrzebywał się spod koców i wielokrotnie musiał latać w piżamie.

Podporucznik śmiał się, kiedy śmieli się uczniowie, nawet ci z primy, a niektórzy nauczyciele pozwalali sobie na lekki uśmiech. W trzydziestym szóstym zdał w naszej szkole maturę, a w czterdziestym trzecim zestrzelono go nad Zagłębiem Ruhry. Miał ciemne włosy, zaczesane gładko w tył, bez przedziałka, nie był bardzo wysoki, wyglądał raczej na zwinnego kelnera z nocnego lokalu. Opowiadał trzymając jedną rękę w kieszeni, ale wyciągał ją za każdym razem, kiedy miał opisać walkę powietrzną, aby uplastycznić obraz gestami obu rąk. Tę wymyślną grę wygiętych powierzchni dłoni opanował doskonale, umiał naśladować ramionami skradający się lot kołowy, wobec czego rezygnował z długich, wyjaśniających zdań, rzucał pojedyncze terminy i przechodził samego siebie naśladując, tak że się rozlegało na całą aulę, odgłosy wydawane przez motor od startu aż do lądowania i urywając je zająkliwie, gdy silnik miał defekt. Można było przypuszczać, że wyćwiczył ten numer w kasynie swojej jednostki, zwłaszcza, że słówko „kasyno” odgrywało w jego opowiadaniach zasadniczą rolę:

– Siedzieliśmy sobie wszyscy spokojnie w kasynie i właśnie… Akurat chciałem wejść do kasyna, bo… U nas w kasynie wisi…

Ale i poza tym, niezależnie od aktorskich gestów rąk i od wiernego naśladowania odgłosów, prelekcja jego była wcale dowcipna, ponieważ potrafił przypinać łatki naszym nauczycielom, którzy już za jego czasów mieli te same przezwiska co za naszych. Był przy tym miły, łobuzerski, trochę się wdzięczył, bez wielkiego zresztą bujania, a kiedy chodziło o coś niezwykle trudnego, mówił o szczęściu, a nie o sukcesie: