Выбрать главу

– Jestem po prostu w czepku urodzony, nawet w szkole, kiedy przypominam sobie niektóre promocje…

Potem, w środku uczniowskiego kawału, wspomniał trzech dawnych kolegów z klasy, którzy nie mogli, jak się wyraził, polec nadaremnie, ale nie zakończył swego przemówienia nazwiskami tych trzech poległych, tylko w lekki sposób, wyznaniem:

– Chłopcy, mówię wam: każdy, kto walczy na froncie, często i chętnie powraca myślą do szkolnych czasów!

Klaskaliśmy długo, ryczeliśmy i tupali. Dopiero kiedy dłonie zaczęły mnie piec i stwardniały, zauważyłem, że Mahlke zachowywał się powściągliwie i nie wyrażał swego uznania w kierunku katedry.

Przed nami dyrektor Klohse uderzająco gwałtownie potrząsał obu rękami swego dawnego ucznia, dopóki nie przestano klaskać. Potem z uznaniem chwycił podporucznika za ramiona, wypuścił nagle z rąk drobną figurkę, która natychmiast wróciła na swoje miejsce, i stanął na katedrze.

Mowa dyrektora trwała długo. Nuda rozlewała się od bujnych roślin w doniczkach aż po olejny portret na tylnej ścianie auli, który przedstawiał fundatora szkoły, niejakiego barona von Conradi. Szczupły podporucznik, wciśnięty pomiędzy profesorów Bruniesa i Mallenbrandta, spoglądał wciąż na swoje paznokcie. Chłodny, zalatujący miętą oddech Klohsego, który przepajał wszystkie jego lekcje matematyki i stał się dla nas niejako zapachem czystej wiedzy, ginął w wysokiej sali. Słowa dochodziły ledwie do środka auli:

– Cicoponas – iwtejgodzinie – przechodniukiedybędziesz – aletymrazemojczyzna – iniezechcemynigdyochoczotwardowytrwaleuczciwie – mówiłemjuż – uczciwie – aktonietoniech – iwtejgodzinie – uczciwymbyć – zakończyćsłowamischillera – ktożycianieskładawofierze owocówżycianiezbierze – aterazdopracy!

Zwolniono nas i dwoma winnymi gronami zawiśliśmy przed zbyt wąskimi wyjściami z auli. Pchałem się za Mahlkem. Pocił się, a usztywnione ocukrzoną wodą włosy sterczały pozlepiane w strąki koło resztek przedziałka. Nigdy, nawet w sali gimnastycznej, nie widziałem, żeby Mahlke się pocił. Smród po trzystu gimnazjalistach tkwił jak korek w drzwiach wyjściowych auli. Dwa pasma ścięgien Mahlkego, sięgające od siódmego kręgu szyjnego po wystającą potylicę, płonęły i perliły się. Dopiero w kolumnadzie przed dwuskrzydłowymi drzwiami, gdzie uczniowie z seksty z wielkim hałasem zaczęli się już bawić w berka, wyprzedziłem Mahlkego i rzuciłem mu prosto w twarz pytanie:

– No, i co powiesz?

Mahlke patrzył przed siebie. Starałem się nie widzieć jego szyi. Pomiędzy kolumnami stało gipsowe popiersie Lessinga: ale szyja Mahlkego zwyciężyła. Wtedy doszedł mnie jego spokojny i smętny głos, jak gdyby Mahlke chciał mi opowiedzieć o długoletnich cierpieniach swojej ciotki:

– Teraz muszą zestrzelić aż czterdzieści, jeżeli chcą to zdobyć. Na początku i kiedy skończyli we Francji i na północy, dostawali już po dwudziestu – a jeśli tak dalej pójdzie?

Przemówienie podporucznika widocznie ci nie posłużyło. Bo inaczej, czy sięgnąłbyś po tak tanią namiastkę? W tych czasach na wystawach sklepów papierniczych i tekstylnych leżały okrągłe lub owalne fosforyzujące plakietki i guziki. Niektóre miały kształt ryb, inne, świecąc mlecznozielonym światłem, ukazywały w ciemności mewę w locie. Plakietki te nosili na klapach płaszczy przeważnie starsi panowie i słabowite staruszki, obawiając się zderzenia na zaciemnionych ulicach; istniały także laski z fosforyzującymi paskami.

Ty nie byłeś ofiarą obrony przeciwlotniczej, a jednak sprawiłeś sobie pięć czy sześć plakietek, całą ławicę świecących ryb, pułk żeglujących mew, bukiety fosforyzujących kwiatów, umieszczając je najpierw na klapach płaszcza, potem na szalu; kazałeś ciotce przyszyć do twego płaszcza pół tuzina guzików ze świecącej masy, od góry do dołu, zrobiłeś z siebie klowna; takim widziałem ciebie, takim cię wciąż widzę i długo jeszcze będę cię widział: jest zima, w podwójnym świetle wieczoru, przez ukośnie zacinający śnieg albo przez ledwie zróżnicowane pasma ciemności kroczysz po Bärenweg i masz: raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć zielonkawo świecących guzików; żałosny upiór, który może wystraszyć najwyżej dzieci i babcie i który stara się odwrócić uwagę od swojej skazy, i tak niewidocznej czarną nocą, ale ty sobie pewnie myślałeś: żadne ciemności nie zdołają pochłonąć tego wybujałego owocu, każdy go widzi, domyśla się, wyczuwa, chciałby go schwycić, bo on sam się prosi do ręki; żeby ta zima prędzej minęła – chcę znów nurkować i być pod wodą.

VI

Ale kiedy nadeszło lato z truskawkami, komunikatami nadzwyczajnymi i pogodą do kąpieli, Mahlke nie chciał pływać. Popłynęliśmy w połowie czerwca po raz pierwszy do wraku. Nie mieliśmy wielkiej ochoty. Złościli nas uczniowie niższej i wyższej tercji, którzy przed nami i razem z nami płynęli do krypy, stadem obsiedli mostek, nurkowali i wydobyli ostatnie dające się odśrubować zawiasy. Dawniej Mahlke musiał prosić: „Pozwólcie mi popłynąć z wami, ja już umiem pływać” – teraz Schilling, Winter i ja nalegaliśmy na niego:

– Chodź z nami. Bez ciebie nudy na pudy. Opalać się możemy przecież i na naszej krypie. Może znajdziesz znowu coś fajnego tam na dole.

Niechętnie, po wielokrotnej odmowie, Mahlke wlazł w ciepłą zupę pomiędzy plażą a pierwszą mielizną. Płynął bez śrubokrętu, trzymał się pomiędzy nami, na odległość dwóch ramion za Hottenem Sonntagiem, robił nareszcie spokojne ruchy i po raz pierwszy posuwał się wolno, bez kurczowego rzucania się naprzód i pryskania. Na mostku usadowił się w cieniu za kabiną nawigacyjną i nie można go było skłonić do nurkowania. Nie odwracał nawet głowy, kiedy ci z tercji znikali w dziobie i wynurzali się z jakimiś fidrygałkami w rękach. A przecież Mahlke mógłby przeszkolić chłopaków. Niektórzy prosili go nawet o wskazówki, ale on ledwie odpowiadał. Właściwie Mahlke spoglądał wciąż zmrużonymi oczyma na otwarte morze w stronę boi kierunkowej, ale nie interesowały go ani wpływające frachtowce, ani wypływające kutry, ani torpedowce sunące w szyku. Tylko okręty podwodne robiły na nim jakie takie wrażenie. Czasami daleko na morzu wysunięty peryskop zanurzonego okrętu rozdzierał wodę kreską piany. W stoczni Schichaua budowano seriami siedemsetpięćdziesięciotonowe łodzie, odbywały one w zatoce lub za Helem próbne rejsy, wynurzały się z głębin toru wodnego, dopływały do wejścia do

portu i rozpraszały naszą nudę. Pięknie wyglądało, kiedy się wynurzały: najpierw peryskop. Ledwie wieżyczka znalazła się nad wodą, wypluwała z siebie sylwetkę jednego albo dwóch marynarzy. Mętnobiałymi strumieniami woda spływała z działa, z dziobu, potem z rufy, z wszystkich luków coś wyłaziło, myśmy krzyczeli i machali rękami – nie jestem pewien, czy z okrętu nam odpowiadano, choć widzę przed sobą z wszelkimi szczegółami scenę pozdrawiania i czuję ją znowu jako napięcie w stawie ramienia; ale odpowiadano, czy nie odpowiadano, wynurzanie się okrętu podwodnego boleśnie porusza serce i nie ustaje – tylko Mahlke nigdy nie machał.

…a pewnego dnia – było to w końcu czerwca, jeszcze przed wakacjami, i zanim kapitan marynarki miał wykład w auli naszej szkoły – Mahlke opuścił swoje miejsce w cieniu, ponieważ uczeń niższej tercji nie wynurzał się z dziobu minowca. Mahlke nurkował przez luk pomieszczeń dziobowych i wydobył chłopca, który zaplątał się w śródokręciu, ale jeszcze przed maszynownią. Znalazł go pod sufitem, między rurami i zwojami kabli. Dwie godziny Schilling i Hotten Sonntag pracowali na przemian według wskazówek Mahlkego. Powoli twarz chłopca nabierała barwy, ale w drodze powrotnej trzeba go było holować.