Выбрать главу

Następnego dnia Mahlke nurkował znowu jak opętany, ale bez śrubokrętu. Już w drodze do krypy wziął dawne tempo, oderwał się od nas i zanim wciągnęliśmy się na mostek, zdążył już dać nurka.

Zima, oblodzenie i gwałtowne wichry pozbawiły naszą krypę ostatniej resztki relingu, obu tarcz obrotowych i dachu kabiny nawigacyjnej. Tylko warstwa zaschniętego mewiego łajna przetrwała dobrze zimę, a nawet się powiększyła. Mahlke nic nie wydobył, nie odpowiadał też, gdyśmy go zasypywali coraz to nowymi pytaniami. Dopiero późnym popołudniem, kiedy już z dziesięć czy dwanaście razy był na dole, a my zaczęliśmy rozluźniać stawy gotując się do drogi powrotnej, Mahlke nie wynurzył się i wtedy padł na nas blady strach.

Jeżeli teraz powiem: pięć minut oczekiwania, nic to nie znaczy; ale po pięciu długich jak lata minutach, które wypełnialiśmy przełykaniem śliny, aż nasze języki leżały obrzmiałe i suche w wysuszonej jamie ustnej, zanurzyliśmy się jeden po drugim we wnętrzu okrętu: w dziobie nic, kolki. Za Hottenem Sonntagiem po raz pierwszy odważyłem się przepłynąć przez grodź, zajrzałem przelotnie do dawnej mesy oficerskiej, musiałem wypłynąć, wyszedłem z luku, kiedy się już dusiłem, znów dałem nurka, powtórnie przedostałem się przez grodź i dopiero po dobrej pół godzinie zrezygnowałem. W siedmiu czy w sześciu leżeliśmy plackiem na mostku, ciężko dysząc. Mewy zataczały coraz mniejsze kręgi, widocznie coś zwąchały. Na szczęście nie było na krypie szczeniaków z tercji. Wszyscy milczeli albo też gadali jednocześnie. Mewy rzuciły się w bok i przyleciały znowu. Układaliśmy sobie, co powiemy kąpielowemu, matce Mahlkego, jego ciotce i dyrektorowi Klohsemu, bo należało liczyć się z przesłuchaniem w szkole. Ponieważ byłem prawie że sąsiadem Mahlkego, wlepili mi wizytę na Osterzeile. Schilling miał powiedzieć kąpielowemu i w szkole.

– Jeżeli go nie znajdą, musimy przypłynąć z wieńcem i zrobić uroczyste pożegnanie.

– Złożymy się. Każdy da co najmniej po pięćdziesiąt fenigów.

– Albo rzucimy wieniec stąd przez burtę, albo spuścimy go do wnętrza dziobu.

– Musimy też zaśpiewać – powiedział Kupka; ale ten brzęczący, pusty śmiech, który zawtórował jego propozycji, nie pochodził od żadnego z nas: ktoś śmiał się wewnątrz mostku. I podczas gdy nie odważyliśmy się jeszcze spojrzeć za siebie i oczekiwaliśmy powtórzenia tego odgłosu, od strony dziobu rozległ się normalny, już nie brzmiący pusto śmiech. Z luku wynurzył się Mahlke z ociekającym wodą przedziałkiem na środku głowy, wcale nie oddychał z trudem, rozcierał sobie świeże oparzenia na karku i na ramionach i powiedział śmiejąc się bekliwie, trochę ironicznie, ale raczej dobrodusznie:

– No, ułożyliście już mowę i skreśliliście mnie z ewidencji? Zanim popłynęliśmy z powrotem – Winter dostał wkrótce po tej przerażającej historii ataku płaczu i trzeba go było uspokajać – Mahlke zanurzył się jeszcze raz. Po piętnastu minutach – Winter wciąż jeszcze szlochał – znalazł się znowu na mostku, mając na uszach zewnętrznie zupełnie nie uszkodzone, trochę tylko zapleśniałe słuchawki, takie, jakich używają telegrafiści; Mahlke odkrył bowiem w śródokręciu dostęp do pomieszczenia, które znajdowało się wewnątrz mostku kapitańskiego, powyżej poziomu wody: do dawnej kabiny telegrafisty minowca. Opowiadał, że pomieszczenie ma suchą podłogę, ale jest trochę wyziębione.

W końcu przyznał się, że odkrył wejście do kabiny wtedy, gdy wyzwalał chłopca z tercji spomiędzy rur i kabli.

– Wszystko pięknie zamaskowałem. Nawet sam diabeł nie znajdzie wejścia. Ale to była niewąska robota. Teraz ta buda należy do mnie, żebyście wiedzieli. Jest zupełnie przytulna. Mógłbym się tam ukryć, gdyby kiedyś było ze mną krucho. Dużo tam jeszcze technicznych przyrządów, nadajnik i tak dalej. Trzeba by go uruchomić. Przy okazji spróbuję.

Ale tego Mahlke nie zdołałby dokonać. Zresztą wcale nie próbował. A jeżeli nawet cichaczem majstrował coś na dole, widocznie nie udawało mu się. Chociaż był zręczny w majsterkowaniu i dobrze znał się na modelarstwie, jego plany nigdy nie szły w kierunku techniki; zresztą, gdyby Mahlke uruchomił aparat i coś zaczął nadawać, nakryłaby nas policja portowa albo marynarka.

Wydobywał więc tylko różne techniczne rupiecie z kabiny, rozdarowywał je Kupce, Eschowi i chłopakom z tercji, nosił przez dobry tydzień słuchawki na uszach i wyrzucił je za burtę dopiero wtedy, gdy zaczął planowo urządzać dla siebie kabinę telegrafisty.

W zniszczone koce wełniane zawinął książki – nie pamiętam już, jakie, zdaje mi się, że była tam „Cuszima”, powieść o bitwie morskiej, jeden czy dwa tomy Dwingera, również coś religijnego – zapakował zawiniątko w ceratę, zasmarował szwy smołą, dziegciem czy woskiem, załadował na poręczną tratwę, zbitą z wyrzuconego na brzeg drewna, i płynąc przetransportował to do wnętrza wraku, częściowo przy naszej pomocy. Podobno udało mu się książki i koce przenieść do kabiny prawie suche. Następny transport składał się ze świec woskowych, maszynki spirytusowej, paliwa, aluminiowego garnka, herbaty, płatków owsianych i suszonych jarzyn. Często tkwił tam godzinę i nie odpowiadał, kiedy gwałtownym pukaniem chcieliśmy go skłonić do powrotu. Oczywiście podziwialiśmy go. Ale Mahlke ledwie to zauważał, stawał się coraz bardziej mrukliwy i nawet nie pozwalał nam już pomagać przy transporcie swoich manatków. Kiedy przed naszymi oczyma zwinął w rulon barwną reprodukcję Madonny Sykstyńskiej, znaną mi z jego mansardy, wsunął ją do kawałka mosiężnego pręta od firanek, otwarte końce zalepił plasteliną i przeprawił Madonnę w rurze najpierw na krypę, a następnie do kabiny, wiedziałem już, dla kogo zadawał sobie tyle trudu, dla kogo przygotowywał kabinę.

Reprodukcja widocznie niezbyt dobrze zniosła nurkowanie, albo też papierowi szkodziło przebywanie w zimnym, być może wilgotnym pomieszczeniu z niedostatecznym dopływem świeżego powietrza, ponieważ nie miało iluminatorów ani połączenia z wentylatorami, zresztą i tak zatopionymi; w każdym razie kilka dni po przeprawieniu oleodruku do kabiny Mahlke miał znowu coś uwieszonego na szyi: nie był to śrubokręt, lecz ryngraf z wizerunkiem tak zwanej czarnej Matki Boskiej Częstochowskiej, zawieszony za uszko na czarnym sznurowadle poniżej dołka. Podnieśliśmy już znacząco brwi, myśleliśmy, że teraz zacznie znowu swoje historie z Madonną, nagle, ledwie zdołaliśmy zasiąść na pokładzie i trochę się osuszyć, Mahlke zniknął w dziobie, ale po niecałym kwadransie był już bez sznurowadła i ryngrafu pomiędzy nami i siedząc za kabiną nawigacyjną robił wrażenie zadowolonego.

Gwizdał. Po raz pierwszy słyszałem, że Mahlke gwiżdże. Oczywiście nie gwizdał po raz pierwszy. Ale dopiero wtedy zauważyłem, że gwiżdże, bo rzeczywiście po raz pierwszy złożył w ten sposób wargi; ale tylko ja, jedyny – poza nim – katolik na krypie, wtórowałem mu: gwizdał bowiem jedną maryjną pieśń po drugiej, zsunął się ku resztkom relingu i, wyraźnie w dobrym humorze, zwisającymi nogami zaczął wybijać takt o chwiejne ścianki mostku, potem, przy akompaniamencie głuchego dudnienia, nie zatrzymując się ani na chwilę, odgwizdał całą sekwencję na Zielone Świątki: „Veni, Sancte Spiritus”, wreszcie zaś – tylko na to czekałem – sekwencję na piątek przed Niedzielą Palmową. Wszędzie dziesięć strof od „Stabat Mater dolorosa” aż do „Paradisi gloria” i „Amen” wymamrotał jak z nut; ja, który wówczas jeszcze gorliwie, potem już tylko sporadycznie służyłem do mszy księdzu Guzewski emu, mógłbym sklecić co najwyżej początki strof.

Ale on bez trudu rzucał łacińskie słowa ku mewom, a inni: Schilling, Kupka, Esch, Hotten Sonntag i kto tam jeszcze był, podnieśli się, słuchali, mówili: – Popatrzpopatrz! – i – Ażczłowiekazatyka! – i prosili Mahlkego, żeby powtórzył „Stabat Mater”, chociaż nic im nie było bardziej obce niż łacina i teksty kościelne.