Выбрать главу

Niewiele brakowało, a byłbym wówczas, dzięki trafnemu, w ustronnym miejscu umieszczonemu cytatowi Mahlkego, stał się człowiekiem pobożnym i nie musiałbym teraz z niezupełnie czystym sumieniem wykonywać kiepsko płatnej pracy w Domu im. Kolpinga, nie musiałbym doszukiwać się w naukach Nazareńczyka wczesnego komunizmu, a w ukraińskich kołchozach późnego chrześcijaństwa, byłbym wreszcie uwolniony od całonocnych rozmów z ojcem Albanem, od dociekań, w jakim stopniu bluźnierstwo może zastąpić modlitwę, mógłbym wierzyć, również w coś, w cokolwiek lub w zmartwychwstanie ciała; ja jednak, rąbiąc drewno na rozpałkę dla kuchni oddziału, wydziobałem siekierą ulubioną sentencję Mahlkego z deski i wymazałem też twoje nazwisko.

Istnieje stara bajka o nie dającej się zetrzeć plamie, trochę przerażająca, trochę moralizująca i trochę transcendentna; w każdym razie czyste, świeżo wydłubane miejsce przemawiało do mnie jeszcze wyraźniej niż przedtem wyryte znaki. Twoje świadectwo zwielokrotniło się też widocznie wraz z odłupanymi drzazgami, bo w oddziale, pomiędzy kuchnią, wartownią a magazynem odzieżowym, kursowały, zwłaszcza w niedziele, kiedy z nudów liczyliśmy muchy na ścianie, niestworzone historyjki. Były one, z drobnymi zmianami, zawsze takie same i dotyczyły pewnego chłopaka z Arbeitsdienst, nazwiskiem Mahlke, który rok temu służył w oddziale Tuchola-Północ i widocznie odstawił nieliche numery. Dwaj kierowcy ciężarówek, szef kuchni i magazynier, którzy byli tu już w owym czasie i dotychczas uniknęli przeniesienia, mówili mniej więcej w ten sposób, nie przecząc sobie w zasadniczych sprawach:

– Ten ci wyglądał, kiedy tu przybył! Włosy potąd. No, przede wszystkim musiał pójść do fryzjera. Ale to nic nie pomogło. Uszy miał odstające, że nic, tylko pianę nimi ubijać, a grdykę! Miał też… – i pewnego razu, kiedy tutaj… – a kiedy na przykład… – Ale najfantastyczniejsze było, kiedy jako magazynier pognałem całe to świeżo spędzone towarzystwo do odwszenia do Tucholi. Stoją wszyscy pod prysznicem, a ja myślę sobie, że źle widzę, spójrz no jeszcze raz, mówię do siebie, tylko nie pęknij z zazdrości: jego kutas, powiadam wam, istny dyszel, jak ci stanął, to był taki albo i dłuższy, w każdym razie żonę oberfeldmeistra, czterdziestoletnią babkę na chodzie, obrobił nim z przodu i z tyłu że aż ho, bo mu ten idiota oberfeldmeister, dziwak nie z tej ziemi – później został przeniesiony do Francji – kazał budować klatki dla królików przy swoim domu, drugim po lewej w osiedlu dowództwa. Mahlke, bo tak się nazywał, początkowo odmówił, ale bez ciskania się, tylko zupełnie spokojnie i rzeczowo, cytując regulamin służbowy. Wtedy szef wziął go do galopu, że aż dupą rył po ziemi, a potem musiał przez dwa dni wybierać rękami miód z latryny. Inni nie chcieli go później wpuścić do umywalni, musiałem go wężem ogrodowym i to z dobrego dystansu… Wreszcie ustąpił, poszedł z deskami ze skrzyń i narzędziami, ale diabła tam do królików. Musiał starą nieźle nawyobracać. Zażądała potem, żeby przychodził przez tydzień do pracy w ogrodzie, i Mahlke szorował do niej co rano, a na apel wracał. Dopiero kiedy klatki dla królików wciąż nie były i nie były gotowe, widocznie szefowi coś zaświtało. Nie wiem, czy ich zaskoczył, kiedy stara właśnie na plecach, na stole kuchennym, czy też może jak ojciec i matka pod pierzyną, w każdym razie odjęło mu pewnie mowę, gdy zobaczył kutasa Mahlkego, ale tu w oddziale nigdy pary z gęby nie puścił: sztuka! A Mahlkego wysyłał odtąd co rusz w podróż służbową do Oliwy i Oksywia po części zamienne, żeby byczek ze swymi jajami nie pętał się w pobliżu. Bo stara szefa musiała się nieźle naśmiewać z powodu i tak dalej. Gadają w kancelarii, że oni i teraz jeszcze pisują do siebie listy. Za tym kryło się coś więcej. Wszystkiego się człowiek nigdy nie dowie. A ten sam Mahlke – przy tym byłem osobiście – odkrył na własną rękę koło Bysławia podziemny magazyn partyzantów. To także fantastyczna historia. Bo to był zupełnie zwyczajny staw, jak wszędzie tutaj. Robiliśmy w okolicy trochę służby terenowej i trochę patrolowej, leżymy już z pół godziny koło tej sadzawki, a Mahlke wciąż patrzy i patrzy, potem nagle powiada: „Chwileczkę, tam coś jest”. No, zastępca szefa, jak mu tam było, uśmiecha się, my też, ale niech tam, a Mahlke w mgnieniu oka wyskakuje z łachów i nic tylko do stawu. I co wam powiem: już przy czwartym nurkowaniu znalazł w samym środku brunatnego bajora, ale nie więcej niż pięćdziesiąt centymetrów pod powierzchnią wody, wejście do zupełnie nowoczesnego bunkra-magazynu z hydraulicznym urządzeniem do ładowania; było co wywozić: starczyło na cztery pełne ciężarówki i szef musiał go pochwalić przed frontem całego oddziału. Podał go też podobno, pomimo tej historii ze starą, do odznaczenia. Posłano mu je później do wojska. Chciał iść do czołgów, jeżeli go tam przyjęli.

Początkowo trzymałem się z daleka od tej gadaniny. Winter, Jürgen Kupka i Bansemer także stawali się małomówni, kiedy rozmowa schodziła na Mahlkego. Czasami przy fasowaniu jedzenia albo gdy przechodziliśmy przez osiedle dowództwa na ćwiczenia terenowe, a drugi dom po lewej stronie wciąż jeszcze nie miał klatek na króliki, spoglądaliśmy na siebie ukradkiem. Wystarczyło też, żebyśmy zobaczyli kota czatującego nieruchomo na zielonej, lekko rozkołysanej łące, a już porozumiewaliśmy się znaczącymi spojrzeniami, stawaliśmy się sprzysiężoną grupą, chociaż Winter i Kupka, a zwłaszcza Bansemer, byli mi dosyć obojętni.

Niecałe cztery tygodnie przed naszym zwolnieniem – uganialiśmy się wciąż za partyzantami, ale nikogośmy nie złapali i nie mieliśmy też żadnych strat – zatem w okresie, kiedy prawie nie zdejmowaliśmy z siebie łachów, zaczęto to i owo przebąkiwać.

Tamten magazynier, który umundurował Mahlkego i zaprowadził go do odwszenia, przyniósł z kancelarii plotkę:

– Po pierwsze: znowu nadszedł list od Mahlkego do żony dawnego szefa. Poślą go jej do Francji. Po drugie: z samej góry przyszło zapytanie w jego sprawie. Odpowiedź jeszcze opracowują. Po trzecie, i to ja wam mówię: u Mahlkego zapowiadało się to od początku. Ale w tak krótkim czasie! No, dawniej toby mu żadne ciągotki nie pomogły, gdyby nie był oficerem. Ale dziś mogą wszyscy, w każdym stopniu służbowym. Będzie chyba najmłodszy. Kiedy go sobie wyobrażam z tymi uszami…

Wtedy nie wytrzymałem i rozpuściłem język. Winter za mną. Jürgen Kupka i Bensemer też musieli wyłożyć, co wiedzieli.

– Och, wie pan, tego Mahlkego znamy już od dawna.

– Chodziliśmy z nim do jednej budy.

– Jego zawsze korciło, kiedy jeszcze nie miał czternastu lat.

– No, a ta historia z kapitanem marynarki? Kiedy w czasie lekcji gimnastyki gwizdnął mu jego błyskotkę razem ze wstążką z wieszaka? To było tak…

– Nie, musimy zacząć od gramofonu.

– A te puszki konserw, to nic? Więc zupełnie na początku nosił zawsze śrubokręt…

– Chwileczkę! Jeżeli chcesz zacząć od początku, to od rozgrywki w palanta na boisku Heinricha Ehlersa. To było tak: leżeliśmy sobie, a Mahlke drzemał. Nagle pojawił się szary kot, który biegł przez łąkę wprost w stronę szyi Mahlkego. A kiedy ją dostrzegł, pomyślał pewnie, że to mysz się tam tak rusza, i skoczył…

– Pleciesz, bracie! To przecież Pilenz wziął kota i posadził mu – może nie?

Dwa dni później przyszło oficjalne potwierdzenie. Podczas rannego apelu podano nam do wiadomości, że były szeregowiec Arbeitsdienst, oddziału Tuchola-Północ, biorąc bez przerwy udział w akcji bojowej, początkowo jako zwykły strzelec, potem kapral i dowódca czołgu, zniszczył na ważnym odcinku strategicznym tyle a tyle rosyjskich czołgów, a ponadto… i tak dalej, i tak dalej…