Выбрать главу

Robiło się coraz ciemniej w miarę tego, jak promienie słońca przegrywały walkę z zanieczyszczoną wodą. Na głębokości stu stóp Franklin znalazł się wśród mglistej księżycowej poświaty, w świecie pozbawionym całkowicie ciepła i barw. Uszy nie sprawiały mu już teraz kłopotów i oddychał bez wysiłku, ale zaczynał odczuwać jakieś nieokreślone przygnębienie. Był pewien, że jest to wyłącznie efekt gęstniejącego mroku, a nie lęk przed tysiącem stóp głębi, czekającej go w dole.

Aby zająć czymś umysł, wywołał pilota i zażądał sprawozdania ze stanu prac. Do zwalonej wieży przyczepiono już pięćdziesiąt beczek, co dawało siłę ciągu ponad stu ton. Sześciu spośród pasażerów uwięzionej łodzi straciło przytomność, ale ich zdrowiu nic nie zagrażało; pozostałe siedemnaście osób czuło się niezbyt dobrze, ale przystosowało się do zwiększonego ciśnienia. Przeciek nie powiększał się, ale mimo to w przedziale dowodzenia zebrało się już trzy cale wody, grożąc krótkim spięciem.

— Głębokość trzysta stóp — odezwał się komandor Henson. — Spójrz na wskaźnik dopływu wodoru, powinno zacząć się przechodzenie na mieszankę.

Franklin zerknął w dół, na miniaturową tablicę kontrolną. Tak, automat działał. Nie czul żadnej różnicy w powietrzu, którym oddychał, ale na przestrzeni następnych kilkuset stóp zostanie z niego całkowicie wyeliminowany niebezpieczny azot. Mogło się wydawać dziwne zastępowanie go wodorem, gazem znacznie bardziej aktywnym, a nawet wybuchowym, ale wodór nie powodował zatrucia i nie zatrzymywał się w tkankach organizmu tak łatwo jak azot.

Przy dalszym opuszczaniu się nie zauważył, aby się ściemniało; jego wzrok przystosował się do półmroku i woda też była nieco czystsza. Widział teraz przed sobą dwa do trzech metrów gładkiego kadłuba łodzi, na której opuszczał się w głębiny, w jakie przed nim odważyło się zapuścić zaledwie kilku ludzi w kostiumach płetwonurków — i nie wszyscy z nich powrócili, aby opowiedzieć o swoich przeżyciach.

Znowu odezwał się komandor Henson:

— Powinieneś teraz oddychać w pięćdziesięciu procentach wodorem. Czy czujesz różnicę?

— Coś jakby metaliczny dosmak na języku, ale to nic przykrego.

— Mów najwolniej, jak możesz. Masz teraz tak wysoki głos, że trudno cię zrozumieć. Czy czujesz się zupełnie dobrze?

— Tak — odpowiedział Franklin, spoglądając na wskaźnik głębokości. — Myślą, że można zwiększyć tempo opuszczania się do stu stóp na minutę. Nie mamy czasu do stracenia.

Natychmiast poczuł, że łódź pod nim zapada się szybciej, i po raz pierwszy zaczął namacalnie odczuwać ciśnienie wody. Schodził teraz w dół tak szybko, że izolacyjna warstwa powietrza w jego skafandrze z pewnym opóźnieniem dostosowywała się do ciśnienia zewnętrznego, i w rezultacie jego ręce i nogi znalazły się jakby w potężnym choć łagodnym uścisku, który hamował jego ruchy, nie ograniczając ich przy tym.

Zrobiło się prawie zupełnie ciemno i pilot łodzi, uprzedzając jego rozkaz, włączył swoje reflektory. Nie oświetlały niczego tutaj, w połowie drogi między dnem i powierzchnią, ale widok podwójnego stożka światła przecinającego mrok niewątpliwie działał pokrzepiająco. Specjalnie dla niego usunięto fioletowe filtry i teraz, kiedy miał na czym skupić wzrok, nie odczuwał już tak dotkliwie nacisku ciemności.

Głębokość osiemset stóp — przeszło trzy czwarte drogi ma za sobą.

— Radzę ci zatrzymać się teraz na trzy minuty — powiedział komandor Henson. — Właściwie powinieneś posiedzieć tam z pół godziny, ale będziemy musieli odłożyć to na drogę powrotną.

Franklin chcąc nie chcąc, zgodził się na tę zwłokę. Zdawała się ciągnąć bez końca: możliwe, że jego poczucie czasu uległo zniekształceniu i minuty wydłużyły się dziesięciokrotnie. Miał już zamiar spytać komandora, czy czasem nie stanął mu zegarek, kiedy nagle przypomniał sobie, że ma przecież zegarek na ręku. Fakt, że mógł zapomnieć o czymś tak oczywistym, był objawem niepokojącym. Świadczyło to, że zaczyna głupieć. Choć z drugiej strony, jeśli jest na tyle przytomny, żeby zdawać sobie z tego sprawę, to jeszcze nie tak źle… Na szczęście łódź ruszyła znowu, nie pozwalając mu zaplątać się do reszty w podobnych rozważaniach.

Słyszał teraz narastający z każdą chwilą, nieustanny ryk wielkiego słupa gazu, który tryskał z otworu wywierconego w dnie oceanu przez niespokojnego, naruszającego równowagę przyrody człowieka. Hałas utrudniał Franklinowi słuchanie rad i komentarzy jego pomocników. Gejzer stwarzał nie mniejsze niebezpieczeństwo niż ciśnienie wody; porwany strumieniem gazu na kilkaset stóp w górę w ciągu kilku zaledwie sekund, zostałby rozsadzony ciśnieniem wewnętrznym jak ryba głębinowa gwałtownie wydobyta na powierzchnię.

— Jesteśmy prawie na miejscu — odezwał się pilot na zakończenie tej wieki trwającej jazdy w dół. — Za chwilę powinno być widać wieżę. Włączam dolne światła.

Franklin przewiesił się przez skraj wolno teraz płynącej łodzi i pobiegł wzrokiem w dół, za mglistymi kolumnami światła. Początkowo nie widział nic; potem w trudnej do określenia odległości dojrzał tajemnicze prostokąty i kółka. Przez chwilę nie bardzo wiedział, co to jest; dopiero po chwili zrozumiał, że patrzy na beczki po benzynie przywiązane do zwalonej wieży.

Prawie natychmiast dostrzegł też pod nimi poskręcaną konstrukcję wieży, zaś poza stożkiem świateł rozbłysła jasna gwiazda, dziwnie jakoś nie pasująca do tego ponurego świata. Był to palnik acetylenowy, kierowany mechanicznymi rękami z niewidocznej w ciemnościach łodzi podwodnej.

Jego łódź z wielką ostrożnością zbliżała się do wieży i dopiero teraz Franklin uświadomił sobie, jak beznadziejne byłoby jego zadanie, gdyby musiał wykonywać je po omacku. Widział dwa dźwigary, na których musiał umieścić ładunki; musiał dotrzeć do nich poprzez plątaninę mniejszych prętów, poprzeczek i kabli.

Franklin oderwał się od łodzi, która tak bez wysiłku przyholowała go w te głębiny, i wolno podpłynął do wieży. Po raz pierwszy zobaczył potężny cień uwięzionej łodzi i opanowało go zwątpienie na myśl o tym, ile jeszcze problemów należy rozwiązać, aby ją uwolnić. Pod wpływem nagłego impulsu podpłynął do unieruchomionej łodzi i postukał w kadłub nożycami do cięcia drutu. Ludzie w łodzi wiedzieli oczywiście o jego obecności, ale taki bezpośredni sygnał mógł mieć wielkie znaczenie dla podtrzymania ich morale.

Potem przystąpił do pracy. Próbując me zwracać uwagi na nieustanną wibrację utrudniającą myślenie, zaczął rozglądać się uważnie po tym gąszczu metalowych prętów, w jaki miał się zapuścić.

Z umieszczeniem ładunku na najbliższym dźwigarze nie powinno być trudności. Dostęp do wolnej przestrzeni pomiędzy trzema prętami zasłaniała wyłącznie pętla kabla, którą można było bez truciu odsunąć (trzeba tylko uważać, żeby nie zaplątać się, kiedy będzie obok niej przepływać). Co więcej, było tam dość miejsca na obrót, będzie więc mógł uniknąć przykrej konieczności cofnięcia się rakiem.

Sprawdził jeszcze raz, czy nie ma żadnych innych przeszkód. Dla pewności porozumiał się jeszcze z komandorem Hensonem, który na ekranie telewizyjnym w swojej łodzi widział wszystko prawie równie dobrze jak on. Potem wpłynął pomiędzy belki, odpychając się dłońmi w rękawiczkach od metalowej konstrukcji. Z niemałym zdziwieniem stwierdził, że nawet na tej głębokości nie brakowało małży i innych żyjątek obrastających każdy przedmiot, który przez kilka miesięcy znajdował się pod wodą.

Stalowa konstrukcja drgała niczym gigantyczny kamerton. Odczuwał rwącą potęgę strumienia nafty zarówno za pośrednictwem otaczającej go zewsząd wody, jak i przez metal pod własnymi dłońmi. Był jakby uwięziony w olbrzymiej wibrującej klatce; pod wpływem hałasu i ciśnienia zaczynał odczuwać senność i apatię. Musiał się dosłownie zmuszać do wykonania każdego ruchu i przypominać sobie nieustannie, że od tego, co robi, zależy życie nie tylko jego, ale i wielu innych ludzi.