Выбрать главу

Miało to związek z całą walką dobra ze złem, którą pojmował dokładnie tak samo jak ja. To on przed laty nauczył mnie kryteriów. To on powiedział, że po wieczność musimy walczyć z tymi pytaniami i że proste rozwiązanie nie może nas usatysfakcjonować.

Uściskałem go też dlatego, że go kochałem, chciałem być blisko niego i nie chciałem go teraz opuszczać, złego na mnie lub zawiedzionego.

— Będziesz się trzymał zasad, prawda? — zapytał nagle. Groźba zmieszała się z sarkazmem, a może też z odrobiną uczucia.

— Oczywiście! — Znów wzruszyłem ramionami. — Przypomnij mi je jednak, bo zapomniałem. Och, nie tworzymy nowych wampirów, nie oddalamy się bez zawiadomienia, sprzątamy ofiary po wyssaniu im krwi.

— Jesteś czartem, Lestacie, masz pojęcie? Jesteś łobuzem.

— Pozwól, że zadam ci pytanie — powiedziałem. Zwinąłem dłoń w pięść i lekko stuknąłem go w ramię. — Ten twój obraz, „Kuszenie Amadeo”, ten z krypty Talamaski…

— Tak?

— Nie chciałbyś go odzyskać?

— Na bogów, nie. To straszna rzecz, naprawdę. Mój czarny okres, można by rzec. Ale chciałbym, żeby wyciągnęli go z tej cholernej piwnicy. Wiesz, do frontowego holu. Do jakiegoś przyzwoitego miejsca.

Roześmiałem się, a on nagle spoważniał. Stał się podejrzliwy.

— Lestacie! — rzekł ostro.

— Tak, Mariuszu.

— Zostawisz Talamaskę w spokoju!

— Oczywiście! — Kolejne wzruszenie ramionami. Kolejny uśmiech. Czemu nie?

— Mówię poważnie, Lestacie. Najpoważniej. Nie wsadzaj nosa w sprawy Talamaski. Rozumiemy się, prawda?

— Mariuszu, ciebie niesłychanie łatwo zrozumieć. Słyszałeś? Zegar wybija północ. O tej porze zawsze udaję się na małą przechadzkę po Nocnej Wyspie. Masz ochotę się dołączyć?

Nie czekałem na odpowiedź. Wychodząc, usłyszałem jedno z tych jego uroczych, wyrozumiałych westchnień.

Północ. Nocna Wyspa śpiewała. Szedłem zatłoczoną galerią. Dżinsowa kurtka, biały podkoszulek, połowa twarzy zakryta wielkimi ciemnymi okularami, dłonie wsunięte w kieszenie dżinsów. Przypatrywałem się zachłannym tłumom wpadającym przez otwarte drzwi, bacznie obserwującym stosy lśniących toreb, jedwabne koszule w plastikowych opakowaniach, szczupłego, czarnego manekina w norkach.

Obok rozmigotanej fontanny, wśród tańczących pióropuszy miriadów kropli, przysiadła na ławce skulona staruszka trzymająca w drżącej ręce dymiący kubeczek kawy. Trudno jej było podnieść go do ust; gdy się uśmiechnąłem, przechodząc obok niej, powiedziała trzęsącym się głosem:

— Kiedy jesteś stary, wcale nie potrzebujesz snu.

Z baru rozbrzmiewała cicha, przyciągająca muzyka. Młode byczki wałęsały się po wypożyczalni wideo; znów żądza krwi! Ochrypły hałas i migotania wypożyczalni ustały, kiedy odwróciłem głowę. Przez drzwi francuskiej restauracji dostrzegłem szybki, uwodzicielski ruch kobiety unoszącej kieliszek szampana i usłyszałem stłumiony wybuch śmiechu. Kino było pełne czarno-białych gigantów mówiących po francusku.

Minęła mnie młoda kobieta; ciemna karnacja, rozłożyste biodra, lekko wydęte usta. Żądza, krwi była coraz silniejsza. Poszedłem dalej, zapędzając ją do klatki. Nie potrzebujesz krwi — powiedziałem sobie w myślach. — Jesteś teraz tak silny jak starsi. — Wciąż ją czułem. Usiadła na kamiennej ławce, nagie kolana sterczały z ciasnej, krótkiej sukienki. Utkwiła we mnie oczy.

Och, Mariusz miał rację, miał rację we wszystkim. Płonąłem niezadowoleniem, płonąłem samotnością. Chciałem poderwać kobietę z tej ławki, wykrzyknąć: „Wiesz, kim jestem?!” Nie, nie myśl o tym, nie wywabiaj jej stąd, nie rób tego, nie zabieraj jej na biały piasek, daleko poza światła galerii, gdzie skały są niebezpieczne i fale rozbijają się gwałtownie w zatoczce.

Myślałem o tym, co ona powiedziała o nas, o naszym egoizmie, naszej chciwości! Poczułem smak krwi na języku. Ktoś niedługo umrze, jeśli będę się ociągał…

Koniec korytarza. Włożyłem klucz w stalowe drzwi między sklepem z chińskimi dywanami wyrabianymi przez małe dziewczynki a trafiką, której właściciel spał wśród holenderskich fajek, zasłoniwszy twarz gazetą.

Milczącym korytarzem ruszyłem prosto w trzewia willi. Jedno z nich grało na fortepianie. Słuchałem przez długą chwilę. Pandora. Muzyka jak zawsze miała mroczny, słodki posmak, ale był to nie kończący się początek — temat wiecznie sięgał zwieńczenia, które nigdy nie następowało.

Wszedłem na górę do salonu. Ach, można było zgadnąć, że to dom wampirów; któż inny mieszkałby przy świetle gwiazd i w blasku z rzadka rozstawionych świec? Świetność marmurów i aksamitów, a za oknem nigdy nie gasnąca łuna Miami.

Armand nadal grał w szachy z Khaymanem i przegrywał. Daniel leżał ze słuchawkami na uszach i słuchał Bacha, od czasu do czasu spoglądając na czarno-białą szachownicę, by ocenić sytuację.

Na tarasie stała Gabriela, patrzyła w wodę, zatknąwszy kciuki w tylne kieszenie spodni. Była samotna. Podszedłem do niej, ucałowałem w policzek i popatrzyłem w oczy; a kiedy w końcu zdobyłem jej niechętny uśmiech, który był mi tak potrzebny, odwróciłem się i wolno wróciłem do środka.

Mariusz w czarnym skórzanym fotelu czytał gazetę, składając ją niczym dżentelmen w prywatnym klubie.

— Louis wyjechał — powiedział, nie podnosząc wzroku znad gazety.

— Co to znaczy „wyjechał”? — spytałem.

— Do Nowego Orleanu — rzekł Armand wpatrzony w szachownicę. — Do twojego dawnego mieszkania, tego, w którym Jesse widziała Klaudię.

— Samolot czeka — rzucił Mariusz, nadal zatopiony w gazecie.

— Mój kierowca może podwieźć cię na lotnisko — dopowiedział Armand, wciąż skupiony na grze.

— O co wam chodzi? Skąd ta wasza chęć do pomocy? Czemu miałbym lecieć po Louisa?

— Sądzę, że powinieneś ściągnąć go z powrotem — powiedział Mariusz. — Nie powinien przebywać w tym starym mieszkaniu w Nowym Orleanie.

— Mógłbyś się ruszyć i coś zrobić — powiedział Armand. — Zbyt długo już tutaj tkwisz.

— Ach, rozumiem, co za sabat się tu szykuje: rady ze wszystkich stron i wszyscy obserwują się nawzajem kątem oka. A czemu pozwoliliście Louisowi lecieć do Nowego Orleanu? Nie mogliście go zatrzymać?

W Nowym Orleanie wylądowałem o drugiej. Limuzynę zostawiłem na Jackson Square.

Jakie to wszystko było czyste; nowe kocie łby i łańcuchy na bramie, wyobraźcie sobie, żeby pijaczki nie mogły spać na skwerku, jak robiły to dwieście lat temu. Turyści tłoczyli się na Cafe du Monde, gdzie mieściły się nadbrzeżne tawerny. urocze, niespokojne lokale, w których nie dało się nie zapolować, a kobiety dorównywały twardością mężczyznom.

Strasznie mi się tam teraz podobało i chyba zawsze tak będzie. Barwy jakoś się zachowały i nawet w tym przeklętym zimnym styczniu czuło się niezmienną atmosferę tropików. Miało to jakiś dziwny związek z płaskimi ulicami, niskimi budynkami, zawsze ruchomym niebem i pochyłymi dachami lśniącymi teraz od kropel lodowatego deszczu.

Z wolna oddaliłem się od rzeki, pozwalając wspomnieniom unieść się z chodników; słuchałem ciężkiej, metalicznej muzyki z Rue Bourbon, a potem zawróciłem w spokojny, wilgotny mrok Rue Royale. Ile razy szedłem tą drogą, wracając znad nadbrzeży, opery czy teatru, ile razy zatrzymywałem się dokładnie w tym miejscu, żeby wsunąć klucz w bramę powozową? Ach, ten dom. w którym przeżyłem okres równy ludzkiemu życiu, dom, w którym dwa razy mało nie umarłem.