Выбрать главу

Od czasu do czasu jakiś samochód przesuwał się krętą drogą za bramą frontową. Reflektory muskały królewską fasadę starego budynku, odsłaniając gargulce, ciężkie luki nad oknami i lśniące kołatki na masywnych drzwiach wejściowych. Zawsze lubiłem te stare, europejskie domiszcza, zajmujące z bliska cały widnokrąg; nic dziwnego, że zapraszają duchy umarłych do powrotu.

Louis usiadł, rozejrzał się wkoło, a potem z pośpiechem otrzepał kurtkę z trawy. Spał wiele godzin na piersi wiatru, można by rzec, w miejscach, gdzie odpoczywałem, czekając na obrót Ziemi.

— Gdzie jesteśmy? — szepnął z lekką nutką niepokoju.

— Macierzysty Dom Talamaski pod Londynem — rzekłem. Leżałem na plecach, z rękami pod głową. Światła na strychu. Światła w salonach na pierwszym piętrze. Zastanawiałem się, co będzie największą frajdą?

— Co my tu robimy?

— To eskapada, mówiłem ci.

— Zaczekał. Chyba nie zamierzasz tam wchodzić.

— Nie? Oni mają w piwnicy dziennik Klaudii i obraz Mariusza. Wiesz o tym, prawda? Jesse wam opowiedziała.

— Co zamierzasz? Włamać się i grzebać w piwnicy, aż znajdziesz, czego chcesz?

— Przecież to żadna frajda, no nie? — roześmiałem się. — Raczej jakaś ponura harówka. Poza tym tak naprawdę nie chcę tego dziennika. Niech go sobie mają. Należał do Klaudii. Chcę porozmawiać z Dawidem Talbotem, ich przywódcą. Wiesz, to jedyni śmiertelni na świecie, którzy naprawdę w nas wierzą.

Ból ukąsił mnie od wewnątrz. Nie zwracaj na niego uwagi. Zaczyna się ubaw.

Przez chwilę Louis był tak wstrząśnięty, że nie mógł odpowiedzieć. To było cudowniejsze, niż sobie wyobrażałem.

— Chyba nie mówisz poważnie — powiedział. Z każdym słowem był coraz bardziej oburzony. — Lestacie, zostaw tych ludzi w spokoju. Oni uważają Jesse za umarłą. Dostali list od jej krewniaczki.

— Tak, oczywiście. Nie będę zmieniał ich poglądów co do tej ponurej sprawy. Czemu miałbym to robić? Ten człowiek, który przyszedł na koncert… Dawid Talbot, ten starszy z nich… on mnie fascynuje. Chciałbym się dowiedzieć… Ale po co o tym mówić. Czas zajrzeć do niego i się przekonać.

— Lestacie!

— Louisie! — Przedrzeźniałem jego ton. Wstałem i pociągnąłem go za rękę, nie dlatego że potrzebował pomocy, ale dlatego że przeszywał mnie płomiennym wzrokiem, opierał mi się i próbował znaleźć sposób, by mnie kontrolować, co było po prostu stratą czasu.

— Lestacie, Mariusz wpadnie w szał, kiedy się o tym dowie! — rzekł z całą szczerością. Rysy mu się wyostrzyły, a ciemnozielone, przenikliwe oczy gorzały cudownym ogniem. — Kardynalna zasada brzmi…

— Louisie, dzięki tobie cała ta sprawa nabiera nieodpartego uroku! — powiedziałem.

Wziął mnie za ramię.

— Co z Maharet? To byli przyjaciele Jesse!

— A co ona może mi takiego zrobić? Pośle Mekare, żeby rozbiła mi głowę jak skorupkę jajka!

— Jesteś naprawdę nie do wytrzymania! — powiedział. — Czy niczego się nie nauczyłeś?!

— Idziesz ze mną czy nie?

— Nie wejdziesz do tego domu!

— Widzisz tamto okno? — Objąłem go w pasie, aby nie mógł się ode mnie uwolnić. — W tym pokoju jest Dawid Talbot. Pisał w swoim dzienniku przez jakąś godzinę. Jest bardzo zaniepokojony. Nie rozumie, co się z nami stało. Wie, że zaszło coś dziwnego, ale nigdy nie zdoła dociec prawdy. A my wejdziemy do jego sypialni przez małe okienko po lewej stronie.

Zaprotestował tylko raz, bardzo słabo, a ja już skupiałem się na oknie, starając się wyobrazić sobie zamek. Ile metrów miałem do pokonania? Poczułem znany spazm i zobaczyłem, jak tam wysoko otwiera się prostokącik gomółkowego szkła. Louis też to ujrzał i wtedy wzmocniłem uścisk i poderwałem się w górę. W jednej chwili byliśmy w środku. Mała komnatka w elżbietańskim stylu z ciemną boazerią, przyjemnymi stylowymi meblami i ogniem wesoło buzującym na kominku.

Louis był wściekły. Przeszywał mnie wzrokiem, poprawiając strój krótkimi gestami wyrażającymi furię. Podobał mi się ten pokój. Książki Dawida Talbota; jego łóżko.

A sam gospodarz wpatrywał się w nas przez na wpół uchylone drzwi gabinetu. Siedział tam w świetle lampki z zielonym abażurem stojącej na biurku. Miał na sobie dobrze skrojoną bonżurkę z szarego jedwabiu, przewiązaną w pasie. W dłoni trzymał pióro. Był tak nieruchomy jak leśne stworzenie czujące drapieżnika i zamierzające nieuchronnie rzucić się do ucieczki.

Ach, to było naprawdę cudowne!

Przyglądałem mu się przez chwilę; ciemnosiwe włosy, przejrzyste, czarne oczy, pięknie porysowana zmarszczkami twarz, bardzo wyrazista, tchnąca ciepłem. Inteligencja tego mężczyzny rzucała się w oczy. Wszystko idealnie odpowiadało opisowi Jesse i Khaymana.

Wszedłem do gabinetu.

— Zechcesz mi wybaczyć — powiedziałem. — Winienem zapukać do drzwi frontowych. Ale chciałem, by nasze spotkanie miało charakter ściśle prywatny. Oczywiście wiesz, kim jestem.

Odebrało mu mowę.

Spojrzałem na biurko. Nasze akta, teczki z manilowego papieru z różnymi znajomymi nazwami i starannie zapisanymi nazwiskami: „Teatr Wampirów”, „Armand”, „diabeł Beniamin”. „Jesse”. Jesse. Obok teczki list od Maharet, ciotki Jesse. Informacja o śmierci.

Czekałem, zastanawiając się, czy powinienem zmusić go, by odezwał się pierwszy. Nie należało to do repertuaru moich ulubionych zagrań. Przyglądał mi się bardzo pilnie, nieskończenie bardziej pilnie niż ja jemu. Zapamiętywał szczegóły mojego wyglądu, korzystając z wyuczonych sposobów, służących temu, aby móc po fakcie zaczerpnąć z zasobów pamięci, bez względu na to, jak wielki był szok w trakcie danego przeżycia.

Wysoki, nie przyciężki ani też szczupły. Słuszna budowa ciała. Duże, znakomicie ukształtowane dłonie. Do tego doskonale przystrzyżony, uczesany i ogolony. Iście angielski dżentelmen; wielbiciel tweedów, skóry, ciemnych lasów, herbaty, wilgoci, mrocznego parku za murami i cudownej harmonii panującej w tym domu.

Sprzyjał mu też jego wiek; liczył sobie sześćdziesiątkę. Wiedział rzeczy, o których młodsi ludzie nie mogli mieć pojęcia. Był współczesnym odpowiednikiem Mariusza. Tak naprawdę nie był wcale stary jak na dwudzieste stulecie.

Louis wciąż był w sąsiednim pokoju, ale Talbot wiedział o jego obecności. Spojrzał ku drzwiom, a potem znowu na mnie. Następnie wstał i zupełnie mnie zaskoczył. Wyciągnął dłoń.

— Jak się miewasz? — rzekł.

Roześmiałem się. Ująłem jego dłoń i wymieniłem z nim męski i uprzejmy uścisk, obserwując jego reakcję, jego zaskoczenie, kiedy poczuł chłód mojego ciała wyzbytego życia w każdym konwencjonalnym znaczeniu tego słowa.

Był wystraszony aż miło, ale był też niesłychanie ciekawy, niesłychanie zaintrygowany.

— Jesse nie umarła, prawda? — zapytał bardzo miłym i grzecznym tonem.

To niesłychane, co Anglicy potrafią zrobić z językiem, ile niuansów kryją ich uprzejme zwroty. To niewątpliwie najdoskonalsi dyplomaci na świecie. Przez chwilę zastanawiałem się jacy są ich gangsterzy. Wyczuwałem w nim wielki smutek po Jesse. Kimże ja byłem, aby lekceważyć rozpacz innej istoty? Spojrzałem na niego z powagą.

— O, tak — powiedziałem. — Nie miej żadnych złudzeń. Jesse nie żyje. — Wytrzymałem jego spojrzenie bez drgnienia; nie mogło być mowy o nieporozumieniu. — Zapomnij o Jesse.